35. FPFF. Rozmowa z B. Warwasem

Jednym z pierwszych filmów pokazanych w ramach Konkursu Młodego Kina na Festiwalu w Gdyni był „MC. Człowiek z winylu” w reżyserii Bartosza Warwasa. Film jest zaskakującym paradokumentem o nieznanym Polaku, bez którego nie byłoby opadku bloku wschodniego. Projekcja odbyła się w poniedziałek. Udało nam się porozmawiać z twórcą filmu.

 

Pierwsze Ujęcie: Ludzie uwierzyli w istnienie MC


„MC. Człowiek z winylu” jest fabułą, która udaje dokument. Publiczność na początku nie bardzo wie, czy powinno znać tę postać z historii. Zaobserwowałeś jakieś nietypowe reakcje widowni?

Bartosz Warwas: Mówiąc szczerze, spotkałem już parę osób, które uwierzyły w istnienie MC. Ktoś się nawet zaklinał, że słyszał o nim już wcześniej. Pewien kierownik produkcji szukał o nim informacji w Internecie. Zadał mi w końcu pytanie, czy MC mieszka teraz w Australii, bo namierzył tam na Facebooku jakiegoś Marcina Cieślaka. Oczywiście większość ludzi nie daje się zwieść temu pozornemu dokumentalizmowi.
Część krytyki, jaka spotkała mnie za ten film, dotyka właśnie tej sprawy: że jest za mało dokumentalnie. Że gdyby części fabularne nakręcić w inny sposób, na czarno-białej taśmie, kamerą jak w dokumentach Kieślowskiego, materiał byłby bardziej wiarygodny, a widzowie naprawdę mogliby uwierzyć, że MC istniał.
Muszę wyraźnie zaznaczyć, że zwodzenie publiczności nie było moim celem. Wręcz przeciwnie, świadomość widza, że uczestniczy w grze, jest absolutnie niezbędna, żeby mógł odczytać to, co chciałem mu przekazać.

 

Czy klimaty Solidarności, walki, które pokazałeś w filmie, pociągają cię? Są dla Ciebie inspiracją?

 

Zawsze bardzo mnie pociągała historia, w szkole był to mój ulubiony przedmiot. Dlatego te nieodległe dla mnie wydarzenia, których osobiście nie pamiętam albo pamiętam bardzo słabo, żywo mnie interesują.
Ale z tym filmem jest inaczej: jego tematem jest bardziej współczesność, niż historia. A dokładnie tego, że po 20 latach od upadku komunizmu tak często lekceważy się kwestie teraźniejszości i przyszłości, a wciąż babrzemy się w przeszłości. Powstają kolejne teorie spiskowe, kwitnie pseudomartyrologia.
Młodzi ludzie – a przecież ci, którzy nie pamiętają Stanu Wojennego, stanowią już pokaźny procent społeczeństwa – mają to wszystko w nosie. Ja może trochę mniej, ale drażni mnie instrumentalne traktowanie przeszłości. Dlatego „Człowiek z winylu” pozornie opowiada o historii, ale w rzeczywistości piętnuje – a przynajmniej mam taką nadzieję – to co dzieje się dzisiaj dookoła.

 

Twoje filmy, bo dotyczy to też „Triathlonu”, nie podsuwają gotowych interpretacji, ale raczej bazują na inteligencji widza. To świadomy wybór?

 

Jak najbardziej świadomy. Wierzę, że publiczności wystarczy coś zasugerować, a ona sama wyciągnie z ekranu właściwe wnioski. One mogą być zresztą skrajnie odmienne, nawet przeciwstawne, co chyba jest w tym wszystkim najpiękniejsze. Dlatego też podawanie na ekranie gotowych rozwiązań uważam za policzek dla widza i jego inteligencji.

Niestety, taki pomysł na kino spotyka się ze sporą krytyką. Dość często padają zarzuty, że moje filmy bazują na formie i nie zawierają treści. Nie mogę się z nimi zgodzić: o coś w tych filmach jednak chodzi i są one bardzo osobiste. Widz musi jednak samodzielnie odnaleźć skierowany do niego komunikat.
Zdaję sobie sprawę z tego, że spora część widowni nie jest zainteresowana tymi poszukiwaniami. W tej sytuacji pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że wystarczająco dużo jest tych, którzy są otwarci na zaproszenie, które im wysyłam.

 

Rozmawiała Aleksandra Różdżyńska

25.05.2010