80. urodziny Janusza Majewskiego

Janusz Majewski. Fot. Marcin Kułakowski, PISF
Janusz Majewski. Fot. Marcin Kułakowski, PISF

 

Jest mężczyzną „w starym stylu”. Dobrze wychowany, szarmancki wobec kobiet, taktowny. Nie ma w sobie agresji, nigdy nie przepychał się łokciami. Spokojny domator – właściwie zaprzeczenie reżysera. A jednak ma na swoim koncie wiele różnorodnych filmów. Zapewne wielu widzów pamięta jego debiutanckiego „Sublokatora” (1966), dramat społeczny „Zaklęte rewiry”, horror „Lokis”, obyczajową „Zazdrość i medycynę”, psychologiczny dramat sądowy „Sprawa Gorgonowej”, wspaniałą adaptację prozy Andrzeja Kuśniewicza „Lekcja martwego języka”, a wreszcie komedie „C.K. Dezerterzy” i „Złoto Dezerterów”. Jest też autorem seriali telewizyjnych o Barbarze Radziwiłłównie i królowej Bonie, popularnego, nastrojowego serialu „Siedlisko”. Właśnie tam na Mazurach mieszka razem z żoną Zofią Nasierowską, gdzie chętnie odwiedzają go dzieci i ukochany wnuk.

 

Urodził się 5 sierpnia 1931 r. we Lwowie. W 1960 r. ukończył studia na wydziale reżyserii łódzkiej szkoły filmowej. Jednym z pierwszych tytułów w jego reżyserskim dorobku był telewizyjny „+Awatar+ czyli zamiana dusz” z 1964 r., adaptacja opowiadania francuskiego pisarza Teofila Gautiera. Majewski dostał za nią nagrodę międzynarodowej federacji krytyków FIPRESCI na festiwalu filmów telewizyjnych w Monte Carlo. 

 

W kolejnych latach wyreżyserował m.in.: „Sublokatora” (1966) z Janem Machulskim, Barbarą Ludwiżanką i Magdaleną Zawadzką w obsadzie (nagroda FIPRESCI na festiwalu w Mannheim), „Zbrodniarza, który ukradł zbrodnię” – z Zygmuntem Hubnerem, Barbarą Brylską i Ryszardem Filipskim (1969) oraz film z elementami horroru, „Lokis. Rękopis profesora Wittembacha” (1970). 

 

W 1973 r. przeniósł na ekran powieść Michała Choromańskiego „Zazdrość i medycyna”; w filmie zagrali Ewa Krzyżewska, Mariusz Dmochowski i Andrzej Łapicki. Dwa lata później nakręcił „Zaklęte rewiry”, według prozy Henryka Worcella, z Romanem Wilhelmim i Markiem Kondratem w obsadzie. W 1977 r. premierę miał film „Sprawa Gorgonowej”, zaś w 1979 r. „Lekcja martwego języka” (na podstawie powieści Andrzeja Kuśniewicza). 

 

Dużą popularność wśród polskich widzów zyskał zrealizowany przez Majewskiego historyczny serial „Królowa Bona” (1980), w którym występowali m.in. Aleksandra Śląska, Jerzy Zelnik i Anna Dymna. Dwa lata później Majewski wrócił do tych samych bohaterów w filmie „Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny”, z Dymną w roli tytułowej. Akcja rozpoczynała się po śmierci królowej, a w scenach wspomnieniowych wykorzystano fragmenty wcześniejszego serialu. 

 

Pracę nad „C.K. Dezerterami” wspomina jako fantastyczną zabawę. A film po stanie wojennym zyskał nowe podteksty. Widzowie odebrali go jako reakcję na rządy wojska i sytuację w kraju. Traktowano go niemal jak manifest anarchizmu. Do kina poszło ponad 7 milionów ludzi. W telewizji ciągle nadawane są powtórki. 

 

Nigdy nie ukrywa, że sukcesy frekwencyjne – a tak zdarzało się kilkakrotnie w wypadku filmów kinowych jak i telewizyjnych sprawiają mu wielką satysfakcję. 

 

Nie wierzę w filmy dla garstki ludzi: krytyków i znajomych – mówił w wywiadzie dla Barbary Hollender. – Zawsze starałem się swoje robić tak, by przypominały widzom wygodne krzesło zrobione dla nich przez stolarza. Przeżyłem zresztą w związku z tym kilka niezwykłych chwil. Znalazłem się obok kina Atlantic, gdy grano tam „Zazdrość i medycynę”. Podszedł do mnie konik i powiedział: „Nie ma biletów, ale mogę panu sprzedać. Niedrogo. Wieczorem będzie podwójna cena”.

 

„Złoto Dezerterów”, choć miało niezłą oglądalność nie powtórzyło sukcesu filmu „CK Dezerterzy”. Majewski bardzo to przeżył. Uznał nawet, że powinien pożegnać się z kinem, dać miejsce innym. Pasja tworzenia filmów jednak szybko wróciła. W 1998 nakręcił nastrojowy serial „Siedlisko” z Anną Dymną i Leonardem Pietraszakiem. Scenerią był kupiony przez reżysera i jego żonę Zofię Nasierowską urokliwy teren na Mazurach. Potem wraz z Witoldem Leszczyńskim nakręcili wspólnie „Po sezonie”. 

 

Tę niecodzienną historię z udziałem Leona Niemczyka i Magdy Cieleckiej można by nazwać pokrótce zalotami starego playboya do pięknej młodej dziewczyny. I dodać, że mało jest teraz takich filmów. Trochę niemodnych, zadumanych, zrealizowanych bez pośpiechu, jakby czas na chwilę się zatrzymał.

 

Choć zawsze uważał się za outsidera, na prośbę Andrzeja Wajdy zgodził się być prezesem Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Propozycję tę złożył mu Wajda mówiąc: – Jak chorąży zostanie trafiony, następny musi ponieść sztandar, a mnie trafiono w czasie stanu wojennego. Majewskiemu udało się skonsolidować środowisko w tym trudnym okresie i zachować niezależność. Świetnie sobie z tym poradził, więc wybrano go na dwie kadencje w latach 1983-90, a potem został Prezesem Honorowym.

 

W swoim najnowszym filmie, „Małej maturze 1947” z 2010 r., nawiązał do czasów własnego dzieciństwa. – To nie jest film wymyślony, to moje własne życie. Bohater, choć inaczej się nazywa, ma moją datę urodzenia – mówił reżyser. – Doszedłem do takiego momentu w życiu, że poczułem obowiązek, by odtworzyć te chwile, póki jeszcze pamiętam – wyjaśniał po premierze. Jak podkreślił, nie był jednak przy tym filmie niewolnikiem wspomnień. – Dałem bohaterowi inne nazwisko i imię, by mieć swobodę spojrzenia na niego z dystansu – mówił. 

 

Twórczość Janusza Majewskiego wymyka się schematom, o które łatwo w kręgu tzw. kina autorskiego. On sam pozostaje artystą osobnym w takim znaczeniu, jak człowiek, który jest arystokratą ducha, a któremu historia zafundowała wieloletni sprawdzian; wyszedł z niego obronną ręką, mogąc sam sobie być okrętem, sterem i żeglarzem – napisano na 18 edycji Festiwalu Sztuki Filmowej „Prowincjonalia” we Wrześni przyznając Majewskiemu Nagrodę Honorową za szerokie powidoki na wielką literaturę, za głęboki szacunek dla erudycji i wrażliwości artystycznej, za szczerość i nostalgię, które czynią zeń arystokratę kina.

 

O tym, że Janusz Majewski mimo marzeń o architekturze zapowiadał się na wielkiego artystę kina świadczy etiuda szkolna „Rondo”. Powstało w 1958 roku. To była surrealistyczna groteska rozpisana na dwóch bohaterów. W wielkiej, pustej restauracji gość próbuje doprowadzić do tego, by obsłużył go nieuprzejmy kelner. Majewski kreślił metaforę ludzkiej egzystencji, poczucia siły, wywierania presji, walki o przewagę. Opowiada o niemożności nawiązania kontaktu i samotności. Dziś mówi, że chciał zrobić film dla inteligentów potrafiących odczytać te aluzje i znaki. A w roli głównej wystąpił… Sławomir Mrożek.

 

Jako młody człowiek Mrożek bardzo chciał zostać aktorem – wspomina Janusz Majewski. – Zdawał nawet do szkoły aktorskiej, ale go nie przyjęli, bo miał wadę strun głosowych i przez to zbyt słaby głos. Ale w „Rondzie” zagrał z prawdziwą radością. Przed kamerą spełniał swoje marzenia. Wielu widzów sądziło, że „Rondo” powstało na podstawie scenariusza Mrożka.

 

To był mój pomysł, on tylko grał – zaprzecza Majewski. – Myśmy się znali jeszcze z czasów szkolnych, mieliśmy podobny typ poczucia humoru. Tylko, że ja zatrzymałem się na etapie żartów szkolnych, a on to później fantastycznie rozwinął w swoich dramatach. Myślę jednak, że w tamtych młodzieńczych latach inspirowaliśmy się nawzajem. Jego „Tango” w pewien sposób wyrosło z tanga, które odtańczył w naszym filmie.

 

Kelnera zagrał Stefan Szlachtycz, z którym Majewski studiował jeszcze na wydziale architektury.

Zdjęcia do „Ronda” robił Witold Leszczyński, który wtedy jeszcze chciał być operatorem. Powstawały w Łodzi, w Sali Malinowej Grand Hotelu. W filmowych kadrach widać jeszcze resztki przedwojennej świetności. 

 

Byli i tacy, którzy interpretowali „Rondo” jako satyrę na socjalizm, reprezentowany przez aroganckiego kelnera. Ale sam reżyser twierdzi, że ani on, ani aktorzy o takich interpretacjach nie myśleli. – Film powstawał w okresie odwilży – mówi. – Zaczęło nam się wydawać, że będzie lepiej, że socjalizm przybierze ludzką twarz.

 

„Rondo” zaważyło na życiu kilku osób. Dzięki aktorskiej roli szybciej został dostrzeżony talent Mrożka, którego krótkie opowiadania stały się potem kanwą całej serii szkolnych filmów. Stefan Szlachtycz połknął bakcyla kina, porzucił plany budowania domów i zdał na reżyserię. Witold Leszczyński zakochał się w montażu i postanowił przenieść się na specjalizację reżyserską.

 

A sam Majewski? W tej szkolnej etiudzie czuło się poczucie humoru i dystans, które potem wykorzystał w debiutanckim „Sublokatorze”. 

 

Janusz Majewski sprawia wrażenie człowieka spokojnego i opanowanego. On słucha tych opowieści i z wrodzonym sobie poczuciem humoru powtarza: – Mam iloraz inteligencji 163, więc bez fałszywej skromności mogę powiedzieć, że sam siebie takiego właśnie – opanowanego i spokojnego – stworzyłem. Ja jestem estetą z organiczną potrzebą porządku. Pod każdym względem. Nie mogę nawet pracować na nieuporządkowanym stole. A rzeczywistość wokół była chaotyczna, brudna, szara i brzydka. Gdybym urodził się w Rio de Janeiro, to może robiłbym filmy, których akcja toczyłaby się w czasie karnawału. Ale wśród siermiężnego socjalizmu, szukałem dla siebie oaz piękna.

 

Jan Bończa-Szabłowski

05.08.2011