Bartek Konopka nie tylko o królikach

Kandydujący do Oscara dokument „Królik po berlińsku” w reżyserii Bartka Konopki i animowany „Esterhazy” w reżyserii Izabeli Plucińskiej to dwa obrazy, które odmiennymi środkami narracji opowiadają historię Muru Berlińskiego i zjednoczenia Niemiec widzianą z „króliczej perspektywy”. Od dziś można je oglądać w polskich kinach.


Oba filmy są niezwykle plastyczną, zaskakującą metaforą wolności po 1989 roku, pokazującą strach ludzi i niepewność przed przyszłością. Są to obrazy, które w doskonale wyważony sposób będą nie tylko wzruszać, ale i przypominać historię Europy Wschodniej, zachowując przy tym uniwersalną wymowę.

 

Przy okazji uroczystej premiery rozmawialiśmy z reżyserem „Królika po berlińsku”, Bartkiem Konopką.

 

PISF: „Królik po berlińsku” to nietypowy dokument: korzystasz z wielu filmowych materiałów archiwalnych, pokazujesz świat z nietypowego punktu widzenia. Czy myślisz, że nadchodzi czas dokumentu niekonwencjonalnego, że tak łatwiej dotrzeć do widza?

 

Bartek Konopka: – Tak, jak najbardziej. To było dla mnie największe wyzwanie. Postawiłem na postmodernistyczną zabawę: jakieś siedemdziesiąt procent tego filmu jest wymyślone, oczywiście, wszystko to w oparciu o prawdę o historii NRD. Wszystko musiało się też zgadzać z przyjętą przez nas konwencją filmu przyrodniczego. Doszliśmy po prostu do wniosku, że skoro na Placu Poczdamskim naprawdę były króliki, to historia widziana z ich punktu widzenia mogła wyglądać właśnie tak.

 

Te cztery lata pracy nad filmem pozwoliły nam odrzucić niepotrzebne elementy narracji. Czyli wszystko, co jest niby odważne, ale dla widza mogło być nieciekawe albo niezrozumiałe. Została tylko najszlachetniejsza część opowieści – przekonanie widza, że taka historia mogła się wydarzyć naprawdę. Coś, co powoduje, że ludzie naprawdę chcą poznać tę historię. Gdybyśmy na przykład zrobili z tego animację, to nie miałaby już takiej siły rażenia. Forma powinna wynikać z tematu, pasować do niego.

 

Zrobiłem wcześniej kilka dokumentów w tradycji Szkoły Polskiej, czyli opartych na obserwacji. „Ballada o kozie” na przykład składa się z samych takich scen, nikt nie wypowiada się przed kamerą. Wiem, jak to działa, ale ta forma trochę mi się już przejadła. Chciałem spróbować czegoś nowego, pójść trochę dalej. Myślę, że jeśli znajdzie się oryginalny pomysł i nietypową perspektywę w dokumencie, to trzeba iść na całość, być odważnym i zaskakiwać widza.

 

Rzeczywiście, często obserwujesz ludzi z punktu widzenia zwierząt. Tak było w „Balladzie o kozie”, tak jest w przypadku „Królika”.

 

– Tak. W literaturze taka perspektywa istnieje od dawna. Można wspomnieć „Bajki” Ezopa, La Fontaine’a, Krasickiego, „Folwark zwierzęcy” Orwella, z którego czerpaliśmy inspirację. Wprowadza się postacie zwierzęce, żeby spojrzeć na ludzi z zupełnie innej, szerszej perspektywy. Ten dystans pozwala lepiej obserwować. Jesteśmy w końcu tylko jednym z gatunków żyjących na Ziemi. Ale trzeba uważać z taką formą, bo to balansowanie na cienkiej granicy. Jeśli się ją przekroczy, to widz odbierze wszystko jako wygłupy.

 

Bo tak naprawdę ten film mówi o ludziach żyjących w NRD. W państwach socjalistycznych władza robiła ze społeczeństwem, co chciała. Ono nie wiedziało, czego może się po niej spodziewać. Poznawało dopiero skutki tego, co robiła. System najpierw tłumaczy, że robi wszystko dla dobra obywateli, daje im jakieś odczuwalne korzyści. A potem nagle przykręca śrubę i ludzie mogą poczuć się zdezorientowani.

Króliki, które jako władzę traktują strażników muru, odbierają to podobnie. Reagują na sytuację zastaną. Po wojnie, kiedy zaczyna się akcja filmu, Plac był tak zdewastowany, że wyglądał jak dzika łąka. Osiedliły się na nim króliki. I po paru latach na tej łące nagle pojawiła się najpierw siatka, a potem mur. Początkowo króliki czuły się bezpiecznie, na teren placu nie dostawały się zagrażające im gatunki, nikt na nie nie polował. Kiedy jednak zlikwidowano trawę – ich pożywienie, zaczęły zaskoczone uciekać, szukać miejsca do życia gdzie indziej. Nikt ich nie ostrzegł o nadchodzących ograniczeniach.

 

W filmie nie pada ani jedna data, mimo, że to dokument o historii. Ogląda się go jak film przyrodniczy. Czy poza Europą, gdzie historia NRD jest mniej znana, film jest zrozumiały? Podoba ci się jego odbiór na festiwalach?

 

– Tak. To chyba najmilsze zaskoczenie. W Stanach i Kanadzie, czyli najdalej od Europy, gdzie pokazywałem film, nie było żadnego problemu ze zrozumieniem filmu. Ludzie odebrali go jako opowieść o tym, jak działa system. Nawet lepiej, że wycięliśmy daty i odniesienia do konkretów, bo film staje się bardziej uniwersalny. Sam Plac Poczdamski wygląda dziś przecież zupełnie inaczej. Jeśli ktoś nie zna historii, może pomyśleć, że ten film to bajka.

 

Długo nie mogliśmy się zdecydować na usunięcie z filmu dat. Właśnie dlatego, że nie wiedzieliśmy, kto będzie go oglądał. W Polsce oczywiście wszyscy zrozumieli film. Ale nasi widzowie są przyzwyczajeni do drugiego dna. W ten sposób twórcy rozmawiali z nimi przez wiele dekad. Myśleliśmy też jednak o niemieckich widzach. Mieliśmy to szczęście, że nie byliśmy sformatowani przez tamtejsze stacje telewizyjne, które dały pieniądze na produkcję. Byliśmy w tym jednym procencie projektów wolnych od jakiejkolwiek kontroli. Zachęcano nas wręcz, żeby było tak odstrzelone, jak się tylko da.

 

Pracujesz teraz nad debiutem fabularnym. Co to będzie za historia?

 

– Bardzo prosta opowieść o spotkaniu ojca z dorosłym synem. Nazywa się „Lęk wysokości”. W życiu głównego bohatera pojawia się niespodziewanie tata, którego nie widział od lat. Syn go nie znosi, ma złe wspomnienia. To spotkanie jest jeszcze zaburzone przez chorobę psychiczną ojca, udawaną bądź nie – tego nie wiemy. Ale mimo to stają się sobie coraz bliżsi. W jakimś sensie jest to więc historia miłosna, taki męski melodramat. O miłości, która pojawia się nagle, wywraca wszystko do góry nogami, ale i porządkuje życie na nowo.

 

Odniesieniem są tu dla mnie filmy „Rainman” i „Ósmy dzień”. To opowieści o spotkaniu dwóch światów. Okazuje się, że początkowa obcość przemienia się w zrozumienie, uczenie się od siebie nawzajem.

 

Będzie to też film o odzyskiwaniu utraconej połówki siebie. Bohater czuje, że może rozwiązać swoje problemy dzięki kontaktom z ojcem, że powinien wrócić do zapomnianych spraw, bo dzięki temu jego obecne życie będzie pełniejsze. Niespodziewanie, ojciec staje się katalizatorem, który powoduje, że cała rodzina musi się na nowo określić, przyznać się do błędów.

 

Nie chcę robić historii o toksycznym dzieciństwie. Raczej o nietypowym człowieku, który pojawia się w życiu bohaterów i wiele zmienia. Jest niby zwykłą osobą, mieszka w bloku, prowadzi normalną egzystencję. Ale ma kompletnie inne życie wewnętrzne. Syn to odkrywa i odbywamy razem z nim podróż do innego świata.

 

Chciałbym też, żeby ta historia mocno oddziaływała na emocje. Sam lubię takie filmy. Dlatego wybrałem do głównych ról Marcina Dorocińskiego i Krzysztofa Stroińskiego. Oni umieją poruszyć widzów. Jestem po kilku dniach zdjęć i widzę, że świetnie rezonują ze sobą.

 

Czy przy fabule będziesz korzystał z doświadczeń dokumentalisty, odwoływał to tego języka?

 

– Tak, bo historia, którą chcę opowiedzieć, nie jest wymyślona. Ja i scenarzysta Piotrek Borkowski znamy ją z życia, każdy na swój sposób. Tego się nie da przenieść jeden do jeden, ale zauważyłem, że kiedy ludzie czytają ten tekst, to mówią, ze jest wiarygodny – że czują, że stoi za tym prawdziwe doświadczenie. Chodzi o głębokie wejście w relacje rodzinne. Odwołam się do języka dokumentu w tym sensie, że zależy mi na przywołaniu pewnych zachowań, pewnego klimatu. Ten film nie będzie oparty na stereotypach, ale wiedzy zaczerpniętej z życia.

 

Rozmawiała Ola Różdżyńska

04.12.2009