Cannes otwiera drzwi

Sebastian Petryk, Marcin Bortkiewicz. Fot. Marcin Kułakowski, PISF
Sebastian Petryk, Marcin Bortkiewicz. Fot. Marcin Kułakowski, PISF

 

Rozmowa z Marcinem Bortkiewiczem i Sebastianem Petrykiem, reżyserem i producentem pokazywanego w Cannes w sekcji Quinzaine des Réalisateurs „Portretu z pamięci”.

 

PISF: W zeszłym roku pokazywaliście w Cannes „Portret z pamięci”, a ty Marcin kończysz już nowy dokument „Lewa połowa twarzy”. Intrygujący tytuł.

 

Marcin Bortkiewicz: Film jest o fotografie, który zaprasza przed obiektyw swojego starego aparatu Graflex z lat 40-tych ludzi bez względu na rasę, płeć, kolor oczu, orientację i wyznanie. Fotografuje lewą połowę ich twarzy. Prawą sfotografuje za 10 lat.

 

Zauważyliśmy, że ludzie, którzy zgodzili się na taki portret sami zaczynali się przed nim otwierać, rozmawiać o czasie, o tym, czego się boją w przyszłości, kim będą za dziesięć lat.

 

Są w tym jakieś świadome nawiązania do „Gadających głów” Kieślowskiego?

 

MB: Wiesz co, kiedy zaczynałem ten projekt, nie myślałem o tym. Wydawało mi się naturalne, że ludzie przychodzą do fotografa i rozmawiają. Tylko tematykę tych rozmów trzeba było dla tego dokumentu jednak jakoś zawęzić. Film jest czarno-biały, więc chcąc nie chcąc wchodzimy na ścieżkę, która została już wydeptana przez Kieślowskiego. Różnica jest tylko jedna. Kieślowski wymyślał i sam zadawał pytania. A sytuacja z mojego filmu odbywa się naprawdę od kilku lat i będzie się odbywać jeszcze przez dziesięć dwadzieścia, ja jestem tylko jej akuszerem. Wydobywam dla ekranu to, co i tak już istnieje. Filmuję, co się zdarza między tymi ludźmi a aparatem, i człowiekiem za nim. Za dziesięć lat chcę do tego wrócić.

 

No właśnie. Znów wybrałeś zdjęcia czarno-białe.

 

MB: Chodziło o to, by być jak najbliżej efektu, który zostaje potem uzyskany na czarno-białej fotografii. Chcieliśmy z Łukaszem Żalem, operatorem dokumentu, być blisko fotografa, żeby poczuć, jak obrabia zdjęciu. Gdyby robił kolorowe fotografie na Polaroidzie, być może zbliżylibyśmy się do tamtej stylistyki.

 

Ale to charakterystyczne w twoich filmach, że dopasowujesz obraz do narzędzi, którymi opowiadasz historię.

 

MB: Robię to raczej intuicyjnie, nie zastanawiam się nad tym. Ale rzeczywiście, chyba fascynuje mnie, co dzieje się z tą maszynką, która zatrzymuje dla nas czas, a raczej daje złudzenie utrwalenia chwili. Lubię patrzeć jak wykorzystujemy ten diabelski mechanizm, stworzony przez człowieka, żeby wyrwać wieczności choćby iluzję trwania w nieskończoność.

 

A wspominając Cannes, powiedzcie, czy rzeczywiście robi tak wielkie wrażenie, jak wszyscy myślą?

 

MB: Tak. Oglądając te odjechane filmy ma się poczucie, że tamtejsi selekcjonerzy trzymają rękę na pulsie i rzeczywiście pokazują nowe trendy – to, co się teraz robi. Nie są zachowawczy, stawiają na kino ryzykowne. Myśli się: – Więc filmowcy na świecie opowiadają teraz o tym, to zaprząta głowy światu. Może ulegam sugestii, ale na innym festiwalu nie mam takiego poczucia.

 

Sebastian Petryk: Na pewno jest to ważny festiwal. Święto kina, ale w bardzo dobrym znaczeniu. W Cannes pojawiają się rzeczy istotne i takie, które warto zobaczyć, bo wyznaczają trendy. Mniej lub bardziej udane, ale na pewno jakieś. Ważniejszy jest temat i żeby to było autorskie, niż na przykład bardzo dobrze przyjęte przez krytykę.

 

A w tym kontekście myślicie, że dużo polskich filmów ma szansę dostać się do Cannes?

 

SP: Ładnie powiedział to w zeszłym roku Janusz Wróblewski w rozmowie z Barbarą Hollender. Że dopóki w polskim kinie, jak w rumuńskim, nie pojawi się taki Cristian Mungiu i jeszcze paru innych, jakaś silna tendencja, dopóty będzie trudno się tam dostać. Bo w pewnym momencie zmieniło się trochę to rumuńskie kino. Twórcy zaczęli mieć coś do powiedzenia, pokazywali ciekawe rzeczy z innego punktu widzenia. I ta silna grupa wywarła nagle wpływ, również na Cannes.

 

MB: Z tym akurat się nie zgadzam. Bo tak silne kino rumuńskie pojawiło się przed Mungiu i już wtedy zaznaczyło się w Cannes. My, jak Rumuni, jesteśmy kinematografią narodową, małą. Na taką musi być moda. Ale moda nie przychodzi bez powodu. Pojawia się, kiedy kilka osób robi nagle nieprzeciętne kino. Ale czy Smarzowski robi przeciętne kino? Sorry, ale nie. Więc niestety nie wiem, co mogłoby spowodować, żeby polskie filmy rzeczywiście dotarły co Cannes. Może tematyka? Kiedyś zaistniał tam Wajda z „Kanałem”. Ale czy to rzeczywiście był tylko polski film? Nie, bo chodziło o grupę ludzi, która trafiła do kanału i wiemy od początku, że nikt z nich nie wyjdzie żywy. Sytuacja czysto filmowa.

 

Ja do końca miałam nadzieję, że wyjdą.


MB: O to oczywiście chodzi, to jest poprowadzone według fantastycznej struktury dramaturgicznej. To samo jest przecież z „Eroicą”: mimo, że opowiadała o obozach w Polsce, to jednak mówiła tak naprawdę o wspólnym dla całej Europy wojennym losie. Co takiego mogłoby być teraz uniwersalnego w naszym kinie, żeby mogło to zaciekawić innych? Mam wrażenie, że ciągle tego nie znaleźliśmy. Wiesz, my filmowcy nie skrzykniemy się nagle z hasłem: słuchajcie, znajdźmy wspólny mianownik. To byłoby idiotyczne. Myślę, że na pewne rzeczy nie mamy po prostu wpływu. Trzeba czekać. Czy to, że nie ma nas w Cannes oznacza, że nasze produkcje są gorsze? Nie powiedziałbym.

 

Oglądaliście inne filmy z sekcji, w której był wasz? Widzicie jakiś klucz do ich selekcji?

 

MB: Oglądaliśmy długie filmy z Konkursu Głównego i oczywiście całą naszą dziesiątkę. To nie są niewiadomo jak nowatorskie filmy. Ale w jednej i drugiej sekcji łączy je sposób w jaki autor patrzy na świat – tylko poprzez siebie. Ewidentnie widać, że jest to osoba, która określa wszystko tylko z własnego, bardzo indywidualnego punktu widzenia. Nie obchodzi ją obiektywna rzeczywistość. Wyraża się to czasem przez formy i przez akcję, czasem dramaturgicznie.

 

Masz wrażenie, że twój film jest podobnie odbierany w Polsce i za granicą?

 

MB: Identycznie. Nawet się dziwiłem, że reakcje są dokładnie takie same. Po prostu, pewne rzeczy są śmieszne, inne bardziej drażliwe. Chociaż były dwa monety, w których Francuzi trochę szybciej reagowali, pierwszy i ostatni raz, kiedy publiczność tak mocno odebrała przemoc w moim filmie. Ale mam świadomość, że w Cannes reakcje są żywsze i odważniejsze, to taka publiczność. Choć i tak najżywiej odebrała „Portret” publiczność na premierze w kinie Kultura – filmowcy, ich rodziny i tak dalej.

 

Masz jeszcze jakiś feedback po filmie?

 

MB: Powiem ci tak: kolega przyjechał do Cannes na pokaz naszego filmu. Następnego dnia wyjeżdżał. Siedzi w pociągu do Paryża, a tam dwie dziennikarki gadają po francusku i on rozumie tylko tytuł naszego filmu. Czuł się jak w kinie. Mówi: „Halo, ja jestem kolegą reżysera”. Napisał mi o tym w smsie, myślałem, że żartuje. Więc to było dla mnie najbardziej zaskakujący feedback: że film był omawiany, w pociągu, w podróży powrotnej z festiwalu. Nie wiem, czy mówiły dobrze, ale mówiły.

 

SP: To może ja powiem, bo Marcinowi chyba jest trudniej. Pierwszy i najprawdziwszy feedback to odbiór filmu podczas projekcji. I ten był bardzo dobry. Potem dużo się mówiło właśnie o uniwersalizmie, że „Portret” jest łatwy do odebrania i zrozumiały, co chyba najważniejsze. Słyszeliśmy to od krytyków, publiczności oraz osób związanych z festiwalem i naszą sekcją. Byli ludzie, którzy widzieli film raz, byli i tacy, którzy oglądali go po cztery razy. Nie spotkałem się z negatywną opinią. Byliśmy tym w sumie zdziwieni, bo obawialiśmy się tej publiczności festiwalowej, która przecież dużo widzi i jest dość krytyczna. Dzięki PISF-owi, mieliśmy nową kopię z poprawionym dźwiękiem, plakaty i ulotki – to też naprawdę dużo temu filmowi dało, bez tej pomocy by się nie udało.

 

MB: Na spotkaniu z widzami ktoś powiedział Zat łos wery ekstraoriżinal film, wypowiedziane z francuskim akcentem. Więc jeśli ci kinofile, którzy tyle oglądają, stwierdzili, że to jest extraoriżinal, to chyba dobrze.

 

Powiem ci jeszcze o czymś: wszyscy zakładali, że to film o mnie. Byli nawet nieco zawiedzeni, że nie jest to dziennik intymny, co stanowiłoby dla nich duży atut. Bo to jak Nanni Morretti. A ja im mówię, że nie, że wszystko zostało od a do z wymyślone. Nie mogli uwierzyć, że ujęcia zostały zaplanowane jeszcze przed gotowym scenariuszem albo że dialogi były napisane. Wydawało im się, że weszliśmy z kamerą do mieszkania i że to w przeważającej większości improwizowany film. Pytali skąd znalazłem tę amatorkę, starą babcię, czy to czasem nie jest moja ciocia i tak dalej. Trzeba było tłumaczyć, że to wszystko profesjonalni aktorzy.

 

Ale o to też chodziło, żeby ludzie tak myśleli – czyli udało się. Sebastian, a jako producent w Cannes – czy czułeś zainteresowanie waszym następnym projektem?

 

SP: Jak to powiedzieć, żeby nie wyjść na bufona… Ludzie byli bardzo zainteresowani już samym faktem, że film Marcina jest w sekcji Quinzaine des Réalisateurs. Na każdym kroku odczuwaliśmy bardzo ciepły stosunek do nas. Z jednej strony trochę im to pewnie imponowało, z drugiej byli ciekawi jak to jest. Samo to daje lepszą możliwość rozmowy.

 

MB: W Cannes jest stu realizatorów z różnych sekcji. Kilka tysięcy przyjeżdża na targi i tak dalej. Film wyselekcjonowany z dwóch tysięcy pięciuset zgłoszeń robi na nich wrażenie.

 

Gdzie to się robi w praktyce, jak się promuje projekt w Cannes? Podobno trzeba działać na bankietach, obiadach, wszędzie…

 

MB: Aż tak dużo na bankiety nie chodziliśmy. Ale na spotkania rautowe jak najbardziej, tam były lepsze miejsca do takiej prezentacji.

 

SP: Ale tak, promowaliśmy projekt wszędzie. Samo Quinzaine dawało taką możliwość, bo robiło spotkania, lunche, kolacje, który były właśnie po to, że nawiązywać kontakty, rozmawiać i spotykać się. Jak film jest już sekcji, to Cannes otwiera wiele drzwi.

 

O czym w takim razie będzie wasz następny film?

 

MB: Piszę teraz scenariusz pod tytułem „Burza przed ciszą”, o fikcyjnej poetce, która wypoczywając w domku nad morzem dowiaduje się, że dostała Nagrodę Nobla. Pod jej dom dociera oczywiście mnóstwo fotografów, reporterów i dziennikarzy z całego świata. Wytrącą ją to wszystko z koleiny powszedniości, w której żyła dotychczasowych siedemdziesiąt kilka lat. Ta nagroda nigdy nie była tak naprawdę potrzebna – jej, osobie spokojnej, żyjącej „w ukryciu” we własnym świecie. Ona wie, że nic nigdy nie będzie już takie samo, bo po tym jednym dniu stała się osobą publiczną. Przyjmuje na siebie zupełnie inne zadania i obowiązki. Ale wcale nie jest pewna, czy tego chce: uczyć się żyć na nowo, w nowych okolicznościach.

 

Ale czy ma wybór?

 

MB: Oczywiście. Może nie przyjąć nagrody. I właśnie o drodze do dokonania tego wyboru, intymnej drodze wewnętrznej, w zamknięciu przed światem, chciałbym opowiedzieć w filmie.

 

Rozmawiała Aleksandra Różdżyńska

18.03.2013