Grzegorz Łoszewski – rozmowa o stypendiach scenariuszowych

Rozmawiamy z Grzegorzem Łoszewskim – scenarzystą, liderem jednej z komisji eksperckich Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej oceniającej wnioski składane na Stypendia i rozwój projektu: film fabularny w 2015 roku.

PISF: Scenarzyści mogą w PISF składać wnioski na stypendia scenariuszowe w czterech rodzajach: filmy autorskie, filmy o tematyce historycznej, filmy dla młodego widza oraz filmy o znaczącym potencjale frekwencyjnym. Który z tych rodzajów wypada najlepiej, który najsłabiej?

Grzegorz Łoszewski: Myślę, że ten podział wynika z potrzeby innych kryteriów oceny, ale wydaje mi się, że tak naprawdę przechodzą rzeczy, które, najprościej ujmując, są interesujące. Szuflada: film historyczny czy kino autorskie jest tak naprawdę czymś drugorzędnym. Liczy się to, czy w tym pomyśle w postaci treatmentu jest jakiś potencjał, czy jest tam coś interesującego, czy jest tam bohater, jakaś historia, coś poruszającego, intrygującego, oryginalnego. I jeśli jest, to z ręką na sercu mogę powiedzieć, że to z reguły albo niemal zawsze znajduje w grupie oceniającej pozytywną ocenę. Oceniam projekty w Instytucie już od dziesięciu lat i oczywiście widzę pewne tendencje. Ostatnio dostajemy coraz więcej wniosków z pomysłem na kino historyczne, w którym autorzy szukają bohatera z przeszłości. Mam takie poczucie, że kino odwraca się od współczesności. Nie mówię, że ono się współczesnością kiedyś interesowało, ale było zdecydowanie więcej propozycji dotyczących „tu i teraz”. Od kilku lat widać bardzo wyraźną tendencję odwrócenia – tak jakby tu nie było postaci, jakby nie było współczesnych tematów. Jest to jakoś zaskakujące.

Może takie kino się po prostu nie sprawdziło?

Trudno powiedzieć. To dotyczy tak PISF, jak też różnych konkursów scenariuszowych np. tegoroczny konkurs w Szkole Wajdy to w zdecydowanej większości teksty historyczne. Wydaje mi się, że autorzy intuicyjnie szukają silnej postaci. To się zresztą potwierdziło w „Bogach”. Taki bohater coś nam daje – może być intrygujący, może mieć wyzwanie, z którym sami się jakoś solidaryzujemy. Projekty kina historycznego pojawiają się właśnie w kontekście szukania bohatera, a nie rozprawiania się z historią Polski, czyli to nie jest szukanie problemu, jakiejś niewyjaśnionej sprawy, a raczej próba odnalezienia silnej postaci. Takiej, której cel jest stosunkowo prosty do zrozumienia, a przeszkody do jego osiągnięcia trudne, może nieraz niemożliwe.

Czy po „Bogach” ta tendencja się jeszcze wzmogła? Pojawiają się już głosy krytyczne. Nie wszystkim podoba się to, że coraz więcej filmów jest opartych na faktach.

Może to jest jakiś instynkt samozachowawczy filmowców, którzy wreszcie zrozumieli, że dla kina najważniejsza jest postać i oczywiście historia, którą tą postacią opowiadamy. Nawet w tej sesji, którą kończymy rok (3. sesja 2015 – przyp.red.), znowu większość wniosków to projekty z bohaterem z przeszłości. To niekoniecznie są ludzie bardzo znani. Często są to postaci zapomniane albo takie, które w swoim czasie nie były postaciami pierwszoplanowymi. Ale mają w sobie coś intrygującego, a ja bezwzględnie uważam, że trudno sobie wyobrazić dobry scenariusz bez ciekawych postaci. Jeśli nawet scenariusz nie jest w sensie opowiadania zbyt poruszający, ale sama postać ma w sobie silne wewnętrzne pęknięcie, to już jest materiał na kino. W tej sesji jest kilka takich projektów, które są interesujące przez samo wskazanie intrygującej postaci. Czy wyjdzie z tego ciekawe kino? Nie wiem, ale w sensie pewnego potencjału bezwzględnie to jest propozycja, którą należy wziąć pod uwagę.

Czy w propozycjach składanych na stypendium brakuje Panu kina gatunkowego?

Na pewno, tylko, że kino gatunkowe zawsze wspiera się bardzo dobrą gatunkową literaturą. Fenomen najnowszego szwedzkiego kryminału, w tym ich seriali, wziął się z literatury. U nas tej literatury aż tyle nie ma. Oczywiście są próby, ale niewiele. To jedno. Drugą sprawą jest to, że kino gatunkowe chyba nie leży w naszym charakterze. Oczywiście były wyjątki, ale w Polsce takiego kina robi się mało, nie ma tradycji, nie uczy się go i chyba nie szanuje w filmowej szkole. Być może młodsze pokolenie będzie próbowało coś w tej kwestii przełamać, aczkolwiek ja – póki co – nie dostrzegam symptomów wskazujących na to, że wejdą młodzi reżyserzy czy scenarzyści zorientowani na kino gatunków. Szkoda. Zwłaszcza brak komedii jest czymś dotkliwym. Uważam, że komedia zawsze ma w sobie coś oczyszczającego – nawet, jeśli zionie tylko sarkazmem. Tego nie ma. Nasze kino jest raczej osobiste, bardzo wewnętrzne. Podobnie jak nasza literatura współczesna, która jest, powiedziałbym, bardzo wsobna i egotyczna, skupiona na autorze, a nie na świecie. Zatem u nas nie ma przestrzeni na kino gatunkowe. Takiej intelektualnej przestrzeni. I chyba w tym względzie nic się tutaj nie wydarzy.

A jakby Pan zareagował na propozycję science-fiction?

Podejrzewam, że z niedowierzaniem. Stanisław Lem jakimś niesamowitym zrządzeniem odniósł światowy sukces, ale niewielu ludzi kojarzy go z Polską. Lem nie mieści się w pewnym sensie w nurcie myślenia o Polsce i polskiej literaturze. Nie jestem specjalistą w tym zakresie, ale uważam, że w kwestii literatury science-fiction nie mamy się czego wstydzić. Ale co z tego? Filmowcy tego nie czytają albo uważają, że to nie jest dość interesujące dla kina.

W takim razie czy projekty adaptowane wypadają lepiej od oryginalnych pomysłów?

Myśmy zapomnieli, że największy sukces polskiego kina, czyli Szkoła Polska, wziął się wprost i bezpośrednio z literatury. Z jednej strony to była literatura realistyczna, która lepiej czy gorzej, ale próbowała opisać tamtą rzeczywistość, a z drugiej strony ludzie, którzy tę literaturę tworzyli byli bardzo aktywni w tworzeniu dla kina. Dokładnie taka sama rzecz dokonała się w latach 40. w Stanach Zjednoczonych, kiedy wielkie studia zaprosiły do współpracy najwybitniejszych amerykańskich pisarzy i nagle dla Franka Capry czy innych reżyserów dialogi zaczęli pisać najlepsi amerykańscy literaci. To samo stało się po wojnie w Polsce. Dzisiaj tego nie ma, może poza Januszem Głowackim, Olgą Tokarczuk, Zygmuntem Miłoszewskim i jakimiś jeszcze pojedynczymi próbami. Ten brak odbija się na jakości materiału, który trafia do realizacji. Jest bardzo mało takiej współczesnej literatury, która wchodzi w ten świat, w rzeczywistość. Ja nie twierdzę, że antidotum na bolączki polskiego kina jest polska literatura, ale już literaci może tak. Nie ma ich. Nawet w sensie współpracy bardziej koncepcyjnej. W naszych studiach filmowych w latach 60., 70. i 80. pracowali pierwszoligowi pisarze – Konwicki, Różewicz, Zalewski i wielu innych. Dlaczego dzisiaj producenci czy scenarzyści nie korzystają z takiej pomocy? To jest dobre pytanie.

Wróćmy do samego składania wniosków. Scenarzyści w pakiecie muszą złożyć m.in. streszczenie, treatment, scenę dialogową i eksplikację. Co wypada dobrze, a nad czym trzeba popracować?

W Polsce nie umiemy pisać treatmentów. Mówię to też jako wykładowca. Jest to umiejętność, którą trzeba posiąść, żeby materiałem literackim posługiwać się w sensie rozwojowym. Ale treatment to również rodzaj dokumentu handlowego.  Tego trzeba się po prostu nauczyć i z tym jest słabo. Niemniej techniczny poziom pisania w Polsce przez ostatnie 10 lat podniósł się bardzo. Patrząc choćby na ten rok, mogę spokojnie powiedzieć, że sporadyczne były przypadki nieosiągania literackiej poprawności. Czy to jest ciekawe czy nie, to jest osobna kwestia.

Prawdopodobnie wynika to też z wymogu wcześniejszego dorobku literackiego, który został w pewnym momencie wprowadzony jako jedno z kryteriów ubiegania się o stypendium.

Oczywiście, wszyscy się uczymy. Myślę, że bardzo dużo dają warsztaty. Wielu scenarzystów przechodzi przez takie kursy w kraju i za granicą. To wszystko się gdzieś odkłada i wpływa na kształt ogólnego obrazu. Technika pisania na pewno poszła do przodu. Natomiast ‘jak’ nie zawsze klei się z ‘co’. Ze scenarzystą jest trochę tak jak z dziennikarzem. Dziennikarz wcale nie musi dobrze pisać, ale musi znaleźć newsa, zebrać informacje. Jak nie umie pisać, to zrobi to za niego redaktor. Nie chcę powiedzieć, że scenarzysta nie musi umieć pisać, ale nie jest to najważniejsza z jego umiejętności. Przede wszystkim musi mieć coś ciekawego do powiedzenia. Tu wygrywają temat, wrażliwość, oryginalność.

Jak bardzo przy przyznawaniu dofinansowania zwracacie Państwo uwagę na to, czy jest reżyser przy projekcie. Czy to w ogóle ma jakiś wpływ?

Nie. Przede wszystkim, każdy  wedle własnego sumienia ocenia, czy interesujący jest pomysł. Argumentujemy za tym. Z reguły są duże dyskusje. Najważniejsze jest po prostu to, czy to, co jest na papierze, jest ciekawe. Potencjalnie ciekawe. Pierwsze pytanie, jakie stawiamy sobie przy stypendiach brzmi: Czy z tego może być interesujące kino? Tylko to się liczy.

W tym roku w 1. sesji było 12 dofinansowań i w 2. tyle samo. Czy to jest dużo czy mało?

Nie wiem, czy to jest dużo czy mało. Nie pamiętam też statystyk dotyczących lat poprzednich. Bywało różnie, natomiast mam wrażenie, że ten rok jest niezły. Pojawiło się kilka projektów, które dały mi nadzieję na dobre kino.

Rozmawiała Kalina Cybulska

09.09.2015