Kafka Jaworska: "Nie jesteśmy sami w buncie"

Kafka Jaworska. Fot. Patryk_Lewandowski
Kafka Jaworska. Fot. Patryk Lewandowski

 

PISF: Festiwal istnieje od ośmiu lat, ale od trzech jest o nim coraz bardziej głośno. I naprawdę z roku na rok macie ciekawszy program, widać duży skok do przodu. Jak to wygląda z waszej strony?


Kafka Jaworska: Dziękuję. Z podobną spotykam się wśród gości festiwalowych i publiczności.

Tofifest to mocno zdefiniowany festiwal: pokazujemy kino niepokorne. Co roku program koncentruje się właśnie na takim kinie, którego definicję sami wyznaczamy, eksplorując coraz to nowe obszary filmowych działań. Pokazujemy filmy, które dyskutują na temat kondycji współczesnego człowieka, a z drugiej strony nie obawiają się iść pod prąd zastanych opinii i tendencji. Filmy są naszym bezpośrednim przekazem do widza i określają jednocześnie nasz profil.

Tegoroczne hasło to „Bo każdy ma w sobie bunt”. Wczoraj po wyjściu z filmu podeszła do mnie kobieta i powiedziała, że nie czuje się już sama ze swoim buntem. Taki był mój cel i jedna opinia starczy, by wiedzieć, że się go osiągnęło.

Renomę festiwalu buduje się długo i od podstaw. Dla mnie kino jest sztuką. Dlatego wybieram filmy według ich jakości. Nie uczestniczę w wyścigu szczurów, dla mnie najważniejsza jest jakość kina.

 

W jakim sensie w wyścigu? Nie ścigasz się z innymi na premiery?

 

Nie ścigam się w tym sensie, że moim celem jest przede wszystkim stworzenie niesamowitego zjawiska – święta kina dla wszystkich, nie tylko dla wybranej grupy osób.

Tofifest jest w moim przekonaniu festiwalem, który sprawia przyjemność widzowi. I ze względu na filmy i ze względu na atmosferę, jaka tu panuje. Festiwal jest tworzony przez kolektyw bardzo młodych ludzi, którzy kochają kino i czują frajdę z tej pracy. I ta pasja jest ważna, bo mapa festiwali w Polsce jest zapełniona. Jesteśmy naprawdę niezwykłym rynkiem pod tym względem, bardzo cenionym za granicą, co też warto podkreślić.

 

A premiery? Są bardzo istotne, bo świadczą o prestiżu i rozwoju festiwalu. Ale obok nich, istotne są też znane i nieznane zjawiska filmowe, wybitni mistrzowie kinematografii, bez których jej karty dziś nie byłyby zapisane. Tofifest to festiwal, który nie boi się uprawiać filmowej żonglerki, pokazywać buntowników ekranu, w tym tych najbardziej „kultowych”, których wielu uwielbia, ale wstydzi się czasem przyznać, że ich lubią. A lubią.

 

Widać wyraźnie wspólny rys tych ośmiu filmów w głównym konkursie. Łączy je podobna wrażliwość społeczna. Czy wybiera je jedna osoba?

 

Cały szkielet programowy, praktycznie wszystkie pasma, w tym konkurs „ON AIR” kształtuję ja. Dobieram filmy na międzynarodowych festiwalach i wśród zgłoszeń, które do nas bardzo licznie docierają. To się rodzi się w sposób naturalny. Oglądam rocznie bardzo dużo filmów, często do nich wracam. To praca, która sprawia ogromną przyjemność.

 

Ale też, zgodnie ze standardami europejskimi, zapraszamy dodatkowych programmerów. Cenimy osoby, które mają dobre pomysły i specjalizują się w danym zagadnieniu na rynku europejskim i światowym. Na przykład pasmo Nowe Kino Gruzji jest moim pomysłem, ale jako, że uważam Batumi International Art-House Film Festival w Gruzji za jeden z najbardziej prężnie działających tamtejszych festiwali, zaproponowałam jego kuratorom autorski dobór filmów. Zaprosiłam też Artura Liebharta, który stworzył pasmo dokumentalne „Power of reality”. Podobnie było z klasyką campu, którą wybrał Jacek Rokosz. Pasmo, które od początku jest nieprogramowane przeze mnie to „SHORTCUT”, czyli międzynarodowy konkurs filmów krótkometrażowych.

 

Czy któraś sekcja podobała się publiczności szczególnie albo jesteś z niej bardziej zadowolona, niż z innych?

 

Często słyszałam określenie z ust programmerów i gości z branży, że program Tofifestu charakteryzuje „smart selection”. Co więcej? Cieszą mnie bardzo dobre oceny dla pasma kina campowego i retrospektywy Kena Russela. Ten ‘enfant terrbible’ brytyjskiego kina wreszcie zaprezentowany na dużym ekranie w Polsce był strzałem w dziesiątkę! Podobnie retrospektywa Costy Gavrasa, twórcy z którym można się zgadzać lub nie, ale chcąc wypowiadać się o kinie, nie sposób nie znać jego filmów.

Największą jednak przyjemność czerpię z selekcji filmów do konkursu pełnometrażowego „ON AIR”. Wspólnym mianownikiem tych filmów jest owa niepokorność i dosłowne tytułowe zabranie głosu w dyskusji w sprawach istotnych, o których nie można zapomnieć – które nas otaczają, poruszają. Ale też obok których – jak mi się wydaje – czasem przechodzimy obojętnie. Kino potrafi naprawdę przepięknie i wzruszająco o tym opowiadać.

 

Rzeczywiście piszecie na stronie, że czekacie na pierwsze i drugie filmy. Czy ma to coś wspólnego z hasłem festiwalu „Bo każdy ma w sobie bunt”?


Zdefiniowanie konkursu jest potrzebne dlatego, że konkurs jest dzięki temu o wiele ciekawszy. A bunt? To nasza tematycznie sprofilowana niepokorność filmowa i otwarcie na różne niewygodne tematy. Chcę, by konkurs był przejrzysty. Skoro w latach ubiegłych przeważały zgłoszenia filmów pierwszych i drugich, to wprowadzenie tej zmiany było dla mnie oczywiste i sprawiedliwe. Natomiast jeśli zachwyciłby mnie film będący trzecim filmem w karierze twórcy, nie jest powiedziane, czy w ramach wyjątku nie włączyłabym go do oficjalnej selekcji. Muszę mieć elastyczność w wyborze, jeśli pojawia się dzieło wybitne.

 

Na spotkaniach po projekcjach miałam wrażenie, że publiczność jest tu bardzo aktywna, w partnerskich relacjach z twórcami. Pytania padały właściwie z dwóch stron, także od twórców do publiczności. Czy to jest specyfika toruńskiej publiczności? Bo prowadzisz też kino w toruńskim Centrum Sztuki Współczesnej.


Też jesteśmy tym bardzo zaskoczeni, bo do tej pory publiczność była raczej nieśmiała. Myślę, że atmosfera festiwalu udzieliła się twórcom i publiczności. Filmowców można spotkać w klubie festiwalowym, swobodnie z nimi porozmawiać, pójść na kawę. Stąd ta śmiałość w zadawaniu pytań, w dyskusjach. Rodziła się przez wiele lat i bardzo się cieszę, że ten mur się przełamał. To naprawdę unikalne i tak właśnie powinno być.

 

W jaki sposób łączysz dwie funkcje: dyrektorki festiwalu i osoby prowadzącej kino? Czy to pomaga to w selekcji filmów?


Te prace się uzupełniają. Festiwal to żywy organizm – praca bardzo twórcza i kreatywna. Kino to obok kreacji, także rozpoznanie rynku, wymagające innego spojrzenia. Jestem w CSW zarówno kierownikiem Kina Centrum, jak i kuratorem programowym. Dzięki temu mogę się zorientować, jakie są potrzeby publiczności lokalnej, a więc też, jak programować zarówno kino, jak i festiwal w moim mieście.

Niespodzianką za każdym razem jest dla mnie to, że niektóre filmy są zupełnie inaczej odbierane na festiwalu i w kinie. Są na przykład filmy, które określam mianem „festiwalowych”, bo wiem, że w regularnym repertuarze kinowym zagubią się w szale cotygodniowych premier i przyjdzie na nie dosłownie pięć osób. Ale wiem też, że na festiwalu będą miały świetną frekwencję.

 

W tym w ramach Tofifest odbyła się też konferencja dotycząca regionalnych funduszy filmowych, która pokazała zalety funduszy i miała zachęcić lokalne władze do utworzenia funduszu kujawsko-pomorskiego. Sama aktywnie się o to starasz.


Rozpoczęłam rozmowy o powołaniu funduszu filmowego już w 2007, kiedy powstał pierwszy taki fundusz w Łodzi. Regionalne Fundusze Filmowe to korzyść – dla miasta, regionu i twórców – i nie wyobrażam sobie, żeby w tym regionie taka inicjatywa nie powstała.

Najlepszym rozwiązaniem byłoby, gdyby to było trójporozumienie pomiędzy Toruniem, Bydgoszczą i Województwem kujawsko-pomorskim. Wówczas stwarza to możliwość wygospodarowania większych środków i eksponowania lepszych lokalizacji. Jednak im więcej partnerów do projektu, tym dłużej trwać może wypracowywanie wspólnych korzyści.

 

Sama historia tych dwóch miast i regionu jest niesamowita. Mało kto wie, że na początku dwudziestego wieku Bydgoszcz była kolebką kilku wytwórni filmowych. Toruń, Bydgoszcz i mniejsze miejscowości w Województwie mają wspaniałe plenery. W Grudziądzu był na przykład kręcony „Tatarak” Andrzeja Wajdy. W Toruniu powstały „Rejs” Marka Piwowskiego, „Prawo i pięść” Jerzego Hoffmana, „Kto nigdy nie żył” Andrzeja Seweryna i „Jeszcze nie wieczór” Jacka Bławuta. Jeśli są tu kręcone filmy, to mogą przecież powstawać na zasadach proponowanych przez fundusze filmowe. To daje miastu promocję, a twórcom pieniądze na realizację filmów. Dlatego fundusz w naszym regionie to dla mnie „oczywista oczywistość”.

 

Myślisz, że ta konferencja przyśpieszy powstanie takiego funduszu?


Zależało mi, żeby odbyła się w ramach naszego festiwalu. Udało się to dzięki Krajowej Izbie Producentów Audiowizualnych. Przyjechali wybitni profesjonaliści i wręcz wywołali obecnych do tablicy – pokazując, jak bardzo wartościowym przedsięwzięciem są fundusze, jak ogromne korzyści ekonomiczne wnoszą dla regionu, w jakim stopniu mogą aktywizować lokalne środowisko. Mam nadzieję, że dzięki tej konferencji prace nad powołaniem funduszu nie tylko nabiorą tempa, ale i zakończą się wreszcie jego powołaniem.

 

Rozmawiała Aleksandra Różdżyńska

20.07.2010