Kresowe poczucie ascezy

Tadeusz Konwicki

Tadeusz Konwicki (przekaz wideo podczas gali finałowej 36. FPFF w Gdyni). Fot. Marcin Kułakowski, PISF

 

Tadeusz Konwicki, jeden z najważniejszych twórców w historii polskiego kina, jeden z pisarzy, którzy odcisnęli najtrwalsze piętno na literaturze i kulturze Polski powojennej, uznawany za wyraziciela dążeń, postaw, nadziei i wściekłości kilku pokoleń Polaków obchodzi 22 czerwca 85. urodziny.

 

Jestem uwarunkowany nawykami moralnymi i rygorami swojego pokolenia, którego nakazem jest życie w zgodzie z naturą – przyznał w jednym z wywiadów. – Wszystko, co u mnie jawi się jako metafizyczne i tajemnicze, łatwo znajduje racjonalne uzasadnienie. Urealnianie cudów to jest moja idee fixe! (…) umagiczniam swój świat dokładnie o tyle, o ile mam prawo to uczynić. W absolutnie trzeźwy sposób zakładam, że istnieją duchy, mary i diabeł, albo może ktoś inny, kto pełni jego funkcje. Wszystkie nielogiczności i nadnaturalności mojej prozy są możliwe do logicznego wytłumaczenia.

 

Za twórczość filmową otrzymał m.in. w 1958 Grand Prix na Międzynarodowym Festiwalu Filmów Dokumentalnych i Krótkometrażowych w Wenecji za „Ostatni dzień lata”, Nagrodę specjalną za scenariusz filmu „Jak daleko stąd, jak blisko” na Międzynarodowym Festiwalu Filmów Autorskich w San Remo, w 2001 Polską Nagrodę Filmową „Orzeł” w kategorii: Nagroda za Osiągnięcia Życia (2001). Za całokształt twórczości został uhonorowany Platynowymi Lwami podczas tegorocznego, 36. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.

 

Zapytany niegdyś o początki fascynacji kinem wspominał wileńskie dzieciństwo:

 

Proszę sobie wyobrazić czasy przedwojenne. Bez telewizji, koncertów, zespołów młodzieżowych. Nawet radio było rzadkością. Jedynym wirtualnym światem wyobraźni, poezji, intelektualnej przygody był film. Oglądało się go na twardych ławach w tanich kinach za kilkadziesiąt groszy. Często był to zlepek kilku porwanych kawałków, puszczanych przez zapobiegliwego właściciela. I to nas zadowalało! Kino było nadzwyczajnym przeżyciem. Już wtedy, podświadomie, garnąłem się do tego tajemniczego, niezwykłego zjawiska. Po wojnie uwijałem się koło każdej możliwości chodzenia na pokazy. Odbyłem nawet jakiś kurs scenariopisarski w Łodzi, z którego niewiele pamiętam. Kiedy sam wystartowałem w kinie, uznałem, że nie warto się rozpraszać. Myślałem o kolegach literatach. Tadeusz Różewicz, cały oddany poezji, choć nie stronił od drobnej prozy, jako drugi segment swojej twórczości wybrał teatr. Podobnie – Sławomir Mrożek. Ja, człek przebiegły, spostrzegłem, że niełatwo być drugim Leonardem da Vinci. Biografia artysty, który się wszystkiego chwyta, jest najczęściej chaotyczna i niespójna. Wynikło to więc z mojego kresowego poczucia ascezy, a było tym łatwiejsze, że jestem wzrokowcem

 

Kiedyś myślałem, by zostać plastykiem, zdałem nawet egzamin na architekturę w Krakowie, ale odstraszyła mnie masa przedmiotów ścisłych, jak matematyka czy konstrukcja. Poszedłem tam, gdzie w owych czasach szli wszyscy nieudacznicy, czyli na polonistykę. 

 

Studia polonistyczne rozpoczął po wojnie (najpierw na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, potem na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie przeniósł się w 1947). Zajął się pracą dziennikarską, publicystyczną i literacką, współpracując z wieloma pismami. W 1948 ukończył kurs pisania scenariuszy filmowych zorganizowany dla młodych pisarzy przez Bolesława Lewickiego przy powstającej wówczas Wyższej Szkole Filmowej w Łodzi. Był zatrudniony w redakcji pism „Odrodzenie” i „Nowa Kultura”, zajmował się m.in. krytyką filmową. Pracował jako kierownik literacki zespołów filmowych: „Kadr” w latach 1956-58, „Kraj” w latach 1970-72 i „Pryzmat” od 1972 do 1977. W 1954 debiutował jako scenarzysta, od 1958 reżyserował.

 

Szczególnym przeżyciem dla Konwickiego był z pewnością jego debiut filmowy. Niezwykle oryginalny „Ostatni dzień lata”, który przygotowywał z grupą przyjaciół. Praca na planie zawsze była dla niego wspaniałą przygodą: – „Ostatni dzień lata” powstawał w męczarniach, prawie za własne pieniądze, w najbardziej prymitywnych warunkach. To był skandal towarzysko-artystyczny. Zdjęcia z ręki? To nie było wówczas przyjęte. Ale został jakiś zapis czasu, możliwości i artystycznych intencji. 

 

Debiut filmowy Konwickiego wprowadzał naszą kinematografię od razu w samo centrum europejskich poszukiwań – zauważył krytyk Tadeusz Lubelski. – A nawet je wyprzedzał, bo często zestawiany z dokonaniami francuskiej nowej fali „Ostatni dzień lata”, wszedł na ekrany w momencie, kiedy francuscy twórcy dopiero formułowali zasady nowofalowego przełomu.

 

Bezprecedensowym sukcesem było, że ascetyczny formalnie, nadzwyczaj tani, stworzony na wpół amatorską metodą przez grupę przyjaciół, film został nagrodzony na festiwalu w Wenecji.

 

Odczuwałem zawsze niezwykłą przyjemność, że ludzie na planie ofiarowywali mi w prezencie kawałek swego talentu. – mówił Konwicki. – Czapkowałem im, bo przez cały czas miałem świadomość, że każdy mnie w jakiś sposób ratował, choć niektórzy negatywnie. Smoktunowscy są z Wileńszczyzny, biegałem więc za Innokientijem Smoktunowskim, żeby go obsadzić w roli Senatora w „Lawie”. On dowiedział się, że film robiony przez tak niebezpiecznego faceta jak ja może trafić na półkę, więc grzecznie się wykręcił. Obsadziłem nieznanego mi wcześniej Henryka Bistę, który stworzył w tej roli prawdziwą kreację.

 

Tadeusz Konwicki ma w swym dorobku filmy do swoich scenariuszy, ale i do dzieł Miłosza i Mickiewicza. Jest współscenarzystą wielu filmów Jerzego Kawalerowicza czy Janusza Morgensterna. Jedynie raz adaptował swoją powieść dla innego reżysera – „Kronikę wypadków miłosnych” dla Andrzeja Wajdy.

 

Naprawdę zostawiłem reżyserowi wolną rękę. Dodał nieco niemego tła z czasów przedwojennych, zwłaszcza dzielnicy żydowskiej. – wspomina w jednym z wywiadów. – Może trochę dziwić moja obecność na ekranie, która wynikała z koleżeńskich związków. Z Wajdą poznałem się jeszcze przy kolaudacji jego „Pokolenia”. Proponowałem mu, żeby w „Kronice…” uwierzytelnił postać Nieznajomego i sam ją zagrał. On jednak widział mnie w tej roli. Wtedy też przekonałem się, dlaczego szkoły teatralne są niezbędne. Spowity kablami, z podpiętym mikrofonem i akumulatorem gdzieś na plecach, miałem dojść w określone miejsce. Najgorzej było z tekstem, zresztą moim własnym. Nie mogłem go spamiętać. Robiłem ściągawki pisząc tekst na dłoni.

 

Całkowicie wolną rękę dał też Coście Gavrasowi przy ekranizacji „Małej apokalipsy”.

 

Scenariusza nie znałem. Zaproszono mnie na pokaz gotowego filmu. Wydaje mi się, że gdyby Costa Gavras odważył się zrobić tak, jak proponowałem, w Warszawie – owym dziwnym mieście, które wtedy jeszcze emanowało w Europie nowymi intencjami – wyszłoby to z korzyścią dla filmu. Ale dzięki ekranizacji przynajmniej trochę zarobiłem. Inaczej w stanie wojennym byłoby mi znacznie ciężej. Jako uparty wilnianin wierzyłem w etos i poświęcenie dla ojczyzny, więc nie brałem honorariów za książki wydawane w drugim obiegu.

 

W 1966 został Konwicki usunięty z PZPR (należał od 1952) za podpisanie listu protestacyjnego w sprawie usunięcia z partii Leszka Kołakowskiego. W latach 70. związał się ideowo z opozycją, co zaważyło na losach jego twórczości. Większość książek Konwickiego ukazała się wówczas (lata 70. i 80.) w obiegu poza cenzurą. W 1971, co prawda, oficjalnie ukazał się wybór scenariuszy pt. „Ostatni dzień lata”, ale w 1972 cenzura wstrzymała druk, publikowanego w odcinkach, scenariusza „Trochę apogeum” w piśmie „Literatura”. Do roku 1981, kiedy to rozpoczął zdjęcia do „Doliny Issy”, nie reżyserował filmów. W 1982 Konwicki był sygnatariuszem apelu intelektualistów polskich przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego. W 1984 wziął udział w Kongresie Jedności Kultury Europejskiej w Wenecji.

 

Pytany przed kilku laty, czy dzisiejsze czasy nie zachęcają go do napisania powieści, lub nakręcenia filmu odpowiedział:

 

Pamiętam czasy powojenne – gdy ludzie dostają w kość, inaczej są usposobieni; cały czas żyją jak przed ostatecznością. Dziś obowiązuje inny Dekalog. Nie ma wyżu moralnego, jest raczej powszechny nihilizm. Ale ja nie jestem dziadziem, który z tego powodu narzeka i jęczy. Przyjmuję obiektywnie naturalny proces przyrodniczy na tej naszej planecie. Taki jest rozwój gatunku. Czy – mówiąc brutalnie – mam napisać romantyczną powieść o „Ośmiornicy”? O przekrętach w świecie elit? Kaden-Bandrowski wprawdzie się na to zdobył, ale to był jeszcze słodki, niewinny świat, w którym małe przestępstwo było wielkim wstrząsem. Teraz telewizja i prasa karmią nas od rana do nocy niesamowitą mieszanką zbrodni i dewiacji. Lansuje się chorobliwe postaci. Odwołując się do filmu Marka Koterskiego, stwierdzam, że od dawna żyję wśród świrów. Jestem nimi zmęczony. Na widok znajomego uciekam na drugą stronę ulicy, nie chodzę na przyjęcia. Cieszę się, że świr doczekał się nobilitacji, dostał order i wszedł do panteonu, ale to jest męczące. Nie, nie mogę. Nie czuję się powołany do wchodzenia w ten obszar psychologiczny, estetyczny i moralny.

 

Jan Bończa-Szabłowski

22.06.2011