Łatwe jest dla mniej zdolnych

Reżyser, scenarzysta, operator, pisarz, wykładowca Łódzkiej Szkoły Filmowej. W rozmowie z nami Jan Jakub Kolski opowiada o swoim najnowszym filmie „Serce, serduszko”. Obraz pokazywany był w Konkursie Międzynarodowym 30. Warszawskiego Festiwalu Filmowego oraz w Konkursie Filmów Polskich 22. edycji festiwalu Camerimage. 21 listopada wchodzi na ekrany polskich kin.

Premiera filmu odbyła się podczas 30. Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Co na ekranie zobaczyli widzowie, którzy wzruszeniem i śmiechem zareagowali na Pana film?

Jan Jakub Kolski: Mogę się tylko domyślać, że to co zobaczyli nie jest bardzo odległe od tego, co ja sam zobaczyłem. Natomiast nie odważę się na to pytanie odpowiadać kategorycznie, bo każdy, komunikując się z tym filmem osobno swoim sercem czy swoim serduszkiem, swoją parą oczu, wyobraźnią, doświadczeniem zobaczy coś innego. Takie jest dobre prawo widza, żeby mógł poczuć się w kinie jako ktoś absolutnie jedyny i wyjątkowy, do którego przemawiają ci z ekranu. Ja to prawo niezwykle szanuję. Jest mi smutno, kiedy słyszę, że ci którzy mówią do widza z ekranu go nie przekonują. Ale kiedy widz doznaje przyjemności, obcując z kinem, to i ja się cieszę. Zmierzam do tego, żeby powiedzieć, że kino to jest dzielenie się. Najpierw, robiąc ten film dla siebie, nie próbuję sobie wyobrazić widza i niczego co jest z nim związane, a potem dowiaduję się, że zaadresowałem komunikat właśnie do niego i w tym nie ma sprzeczności. Oznacza to, że chodząc po ulicach, jeżdżąc po miasteczkach w zasadzie jesteśmy do siebie podobni. Kształtują nas podobne impulsy i tak samo łakniemy wzruszenia, radości.

Czy wierzy Pan, że nawet najzuchwalsze marzenia można zrealizować?

Naturalnie. Mam na to dowody i za nimi poszedłem, pisząc ten scenariusz. Dowodem jestem ja. Kiedy, spędzając dzieciństwo wiele lat temu w maleńkiej wiosce niedaleko Tomaszowa Mazowieckiego w Popielawach ogłosiłem jakie mam zamiary to pół Popielaw złapało się za głowę, a drugie pół pękło ze śmiechu. Bo ja w tej malutkiej wioseczce ogłosiłem nie mniej, nie więcej, tylko to że będę „rezyserem”, nie „reżyserem”. Wydawało się, że nie ma miejsca, z którego byłoby dalej do reżyserii, do filmu niż Popielawy. Dziś mam za sobą 15 filmów fabularnych, jestem profesorem w Łódzkiej Szkole Filmowej. Marzenia się spełniają tylko trzeba uporu by za nimi iść, trochę szczęścia.

Powiedzmy więcej o bohaterkach Pana filmu. Uporu im nie brakuje, choć los ich nie oszczędza.

Filmowa Maszeńka, 11-latka jest bardzo podobna do siebie z życia. W życiu prywatnym to jest osoba obdarzona tak wieloma talentami, że wydaje się, że ona już powinna oszaleć i chodzić z zadartym nosem. Nic bardziej mylnego. Mimo, że Marysia Blandzi świetnie tańczy, śpiewa, była w swoim czasie, w swojej kategorii wiekowej trzecia w Europie w karate, jest znakomitą aktorką to jest przy tym skromna, podobnie jak postać, którą odtwarza w filmie. Filmowa Maszeńka jest osobą dość zawziętą, z dużym temperamentem. Tak samo jak Marysia, więc tu nastąpił synchron. Julka Kijowska jest niezwykle inteligentną, kreatywną, ciekawą świata osobą, a Kordula, postać którą odtwarza jest opancerzona, uzbrojona w kamuflaż. Taki kamuflaż, którego widomym znakiem są tatuaże, które na sobie nosi. Jakiś rodzaj szorstkości wobec ludzi. Tymczasem pod spodem jest piękny, jasny, skrzywdzony przez życie człowiek. Ta postać zbudowana jest na tej opozycji a to wyposażenie dała jej Julka, poszukując w rozmaitych źródłach najdziwniejszych, czasem zaskakujących inspiracji. Pracując nad rolą przysyłała mi całą ikonografię, zdjęcia, fotografie, filmy. Szła za wizerunkiem Vali Myers, Patti Smith. Szukała, mieszała te postaci ze sobą. To jest postać uformowana z takiej bardzo skomplikowanej substancji, że nie odważę się dociekać co jest czym. To jest tożsamość powołana do życia na okazję kręcenia tego filmu, a Julka wynajęła tej osobie mieszkanie w… sobie.

Filmowcy często demonizują udział dzieci i zwierząt w pracy na planie filmowym. Słusznie?

Jestem autorem takiego zdania, które z uporem dedykuję swoim studentom:  „łatwe jest dla mniej zdolnych”. Trud daje wymiar rezultatowi, uzbraja go w sensy i naddatki. Tak, praca ze zwierzętami jest trudna, one nie chcą być tak posłuszne, jak ludzie, chociaż ludzie też bywają krnąbrni. Trudna jest praca z dziećmi ale czy trudniejsza niż z dorosłymi? Kombinacja tych dwóch żywiołów wydaje się zabójcza, ja ją jednak w kolejnych filmach powtarzam. O czym to jest informacja? No o tym, że zależy mi, żeby w filmie było, to co w życiu; starzy, młodzi, dzieci, zwierzęta. W „Sercu, serduszku” mamy do czynienia ze światem, który jest kompletny.

Skąd pomysł opowiadania części historii za pomocą animowanych rysunków?

Ten zamiar był wpisany w scenariusz. Chciałem, żeby Maszeńka miała możliwość artykułowania świata wewnętrznego – nie wprost, nie expressis verbis, tylko przez jakieś pośrednictwo i wymyśliłem, że tym czymś będzie film animowany. Rysowany w taki sposób jak dziewczynka w jej wieku mogłaby rysować. Zresztą inspiracją dla tego sposobu rysowania postaci były prawdziwe rysunki z dzieciństwa autorki tych animacji Magdy Osińskiej.

Ma Pan swoją ulubioną scenę w filmie? Taką, która sprawiła najwięcej radości podczas kręcenia?

Jest parę takich scen, ale chyba najbardziej lubię te, gdzie mieliśmy do czynienia z takim rozległym pejzażem bieszczadzkim. Jest taka scena kiedy Kordula z Maszeńką idą pierwszego dnia pod górę o zachodzie słońca i widać majestat tego świata. On jest taki rozległy, taki wielki, a przy tym przyjazny, otulający. Taki nasz, polski. Coś takiego poczułem, jak to kręciłem. A druga scena, kiedy obydwie uciekinierki siedzą przy przejeździe kolejki bieszczadzkiej. Jest bardzo ciepło. Siedzą wprost na ziemi i jeszcze nie wiadomo ku czemu ich ta podróż powiedzie. Czy one się polubią czy nie. Czy dojdą razem do celu. Bardzo też lubiłem czas, kiedy realizowaliśmy scenę na barce płynącej po Wiśle. To było cudowne. I nocna scena z wilkiem. Tu z kolei sam Marcin Dorociński, który zmusił tego wilka do wycia, mówił, że przeżył coś niezwykłego w trakcie kiedy ta scena się odbywała. To nie było zaplanowane. Ten wilk usiadł naprzeciwko niego i właściwie nic się nie działo. Siedzieli razem na podwórku w środku nocy, z jednej strony Marcin grający rolę ojca, z drugiej strony Sharn, grający rolę wilka, i tak wisiało między nimi milczenie. I nagle Marcin zaczął wyć jak wilk. A wilk podjął tę ofertę. To było niezwykłe w środku bieszczadzkiej nocy na podwórku otoczeni tłumem ekipy, skąpani w światłach. Mężczyzna i wilk wyjący razem.

Obserwując bohaterów „Serca, serduszka” zadajemy sobie pytanie co jest ważniejsze: zrealizowane marzenie czy droga, którą musimy pokonać, aby się spełniło.

Droga jest ważniejsza. Nie chodzi o to, żeby dojść, ale żeby iść z ciekawością tego co przed nami, żeby dociekać, pytać. Jeśli ktoś mówi, że już go nie interesuje droga, bo on wie tzn. że albo doznał oświecenia i wie naprawdę albo jest cynicznym idiotą.

Analogicznie rzecz ujmując ważniejsza jest praca nad filmem czy skończone dzieło, które można pokazać widzom?

Kiedy filmuję, myślę, że najważniejsze jest to, żeby zobaczyć gotowy film. Ale kiedy już jest ten gotowy kształt to zaczynam tęsknić do drogi, do tego co było zanim ten film powstał, a zwykle tak się układa w moim życiu zawodowym, że już myślę o następnym filmie. Nie umiem powiedzieć, co jest ważniejsze. Trzeba by zmodyfikować pytanie i spytać o to, co kiedy jest ważniejsze. Emocje, które mi towarzyszą nie powtarzają się z filmu na film w taki sam sposób. Ja się zmieniam. Człowiek się zmienia, więc i odczuwa inaczej z filmu na film, z roku na rok, ze zmarszczki na zmarszczkę, z pogrzebu na pogrzeb.

Którego Jana Jakuba Kolskiego jest więcej w tym filmie: małego chłopca, który też kiedyś zmierzał ku spełnieniu swoich marzeń czy dojrzałego mężczyzny, który cały czas przekonuje siebie, że warto marzyć i walczyć żeby się ziściły?

Właściwie nie mnie na to pytanie odpowiadać, zdaje się, że ten depozyt ze mnie złożony w filmie da się odczytać. Wierzę w to, że da się odczytać z tego filmu np. czy ja jestem już cyniczny czy jeszcze nie. Czy jestem zgorzkniały, czy nie. Czy jestem ciekaw świata, czy raczej bije z tego filmu takie przekonanie o tym, że już wszystko wiem. Że wiem co jest czym, że mi się nie myli. Wierzę w to, że to się da odczytać, a jeśli nie, to mam do tego suplement i powiem, że nie scyniczniałem, chociaż mógłbym. Nie zgorzkniałem, chociaż mógłbym jak mało kto i ciągle jestem ciekaw świata, chociaż ten świat nie ma dla mnie wielu dobrych wiadomości.

Film doskonale wypełnia lukę na polskim rynku filmowym na filmy familijne. Dlaczego tak rzadko twórcy sięgają po pomysły na filmy, na które mogłyby iść do kina całe rodziny?

Jest taka konotacja kina familijnego, która je deprecjonuje. Jaki film zrobiłeś? Pyta reżyser reżysera. A ten drugi choć wie, że zrobił film familijny nie odpowie, że jest to kino dedykowane całej rodzinie z którego zadowoleni wyjdą wnuczek, mama, dziadek. Razem pójdą na tę wyprawę i razem z niej wrócą i będą się cieszyć; każde z czego innego, bo każde z nich zobaczy w tym filmie coś innego. Więc na wszelki wypadek podpowiadam, że to jest – cokolwiek to znaczy – familijny film drogi. Tak sobie nazwałem ten gatunek.

 

Jan Jakub Kolski – zadebiutowal w 1990 roku filmem „Pogrzeb kartofla”. Do filmografii reżysera należą m.in. obrazy: „Jańcio Wodnik” (1993), „Szabla od komendanta” (1995), „Historia kina w Popielawach” (1998), Pornografia” (2003), „Jasminum” (2006), „Afonia i pszczoły” (2009), „Wenecja” (2010), „Zabić bobra” (2012). 

 

Rozmawiała Magdalena Wylężałek

20.11.2014