Lubię kręcić wszystko

Rozmawiamy z Matejem Bobrikiem i jego żoną Mariko Sagą.

 

Matej jest autorem tworzonego przy wsparciu Mariko filmu „Self(less) portrait”, który w kwietniu zdobył Grand Prix XI Festiwalu Filmów Studenckich z Łódzkiej Szkoły Filmowej „Łodzią po Wiśle”. Jest bardzo osobistą historią reżysera filmowego, który kieruje kamerę na samego siebie. Mozaika z prywatnych fragmentów życia reżysera pokazuje jego relacje z dwiema najbliższymi kobietami: samotną babcią i dziewczyną. Film pokazuje ich codzienne życie, jego prozaiczne szczegóły. Matej Bobrik jest też autorem dokumentu „Odwiedziny”, który powstał w ramach programu „Pierwszy dokument” w Studiu Munka przy SFP. Oba filmy były współfinansowane przez PISF – Polski Instytut Sztuki Filmowej.

 

Pierwsze Ujęcie PISF: Nakręciłeś bardzo osobisty i nietypowy film „Self(less) portrait”. Taki był plan czy to może spontaniczny pomysł?

 

Matej Bobrik: To było raczej spontaniczne. To znaczy już wcześniej czułem, że moja dziewczyna Mariko jest tak ciekawa, że powinienem zrobić o niej film. Ale potem z tego zrezygnowałem. I dopiero kiedy umarła mama, zacząłem nagle kręcić wszystko, co działo się wokół mnie, całe nasze życie. Lepiej patrzyło mi się na świat przez kamerę – wydawało mi się wtedy, że rzeczywistość to film. Dopiero potem zrozumiałem, że to faktycznie materiał na film i że niektóre wątki trzeba rozwijać bardziej, inne mniej. Czyli był to proces.

 

To patrzenie na świat przez kamerę i zwrócenie jej na siebie, jak w „Amatorze” Kieślowskiego, wydaje mi się odważne.

 

Mariko to na początku bardzo przeszkadzało. Ale w sumie i tak była przekonana, że z tego nigdy nie powstanie film, bo nasze życie nie jest na tyle ciekawe. Więc aż tak się nie bała. A ja kręciłem to w domu i może dlatego wiedziałem, że mam nad tym kontrolę. Że jeżeli to się nie uda, to po prostu filmu nie będzie. Nie miałem też poczucia, że się odsłaniamy, bo to jednak film, rzeczywistość kontrolowana. Ale lubię kręcić wszystko.

 

Mariko, rzeczywiście czułaś, że to kontrolowany proces?

 

Mariko Saga: Przeszkadzało mi, że jestem non stop filmowana. Ale potem, jak obejrzałam układkę filmu (pierwszą wersję montażową), to zrozumiałam, że nie mam się czego wstydzić. Bo to nie jestem do końca ja. Materiał jest zmontowany i w tym sensie zmanipulowany. Reżyser wyciągnął to, czego potrzebował.

 

Ale właśnie najciekawsze w tym filmie jest moim zdaniem to, że pokazane są tam te zupełnie zwykłe „niefotogeniczne” chwile życia, takie naturalne przestoje, kiedy myśli się nad czymś, kiedy trochę się nie chce. Czy świadomie wybierałeś w montażu właśnie takie momenty?

 

Matej Bobrik: Tak, montaż był dość świadomy. Kiedy kończyłem zdjęcia, kręciliśmy coraz mniej materiału, bo wiedziałem już, jak to ma wyglądać. To prawda, co mówi Mariko. Reżyser w jakimś sensie manipuluje zawsze, i w fabule, i w dokumencie. Żaden obraz nie może być stuprocentowo prawdziwy. I tak też było w tym wypadku. Sceny złożyły się na jedną konkretną historię. Bo przecież przez ten rok wydarzyło się w naszym życiu o wiele więcej – a tego w filmie nie ma. Jest tylko to, co wyciągnąłem dla potrzeb filmu.

 

Dla mnie przy montażu było ważne, żeby opowiedzieć ciekawą historię i to okazało się dość trudne. Patrzyłem na siebie i Mariko na ekranie. Dość szybko przyzwyczaiłem się do tego widoku. Nie zwracałem już uwagi, czy wyglądam dobrze. Zacząłem po prostu wybierać materiały potrzebne do tej historii.

 

To chyba uczy dystansu, kiedy człowiek przestaje kontrolować to, jak wygląda.

 

Tak, to było trudne. Oczywiście nie chciałem montować sam, myślałem, że zrobię pierwszą selekcję materiałów, które dalej komuś pokażę. Ale jak zacząłem je przeglądać, spodobało mi się na tyle, że montowałem sam. Wtedy już naprawdę zapomniałem, że montuję sam siebie. Dla mnie to byli obcy bohaterowie. Teraz w kwietniu, na „Łodzią po Wiśle”, kiedy widziałem film po raz pierwszy to po dwóch miesiącach, znów miałem z tym patrzeniem na siebie większy problem.

 

Charakterystyczne dla projektu jest właśnie to, że nie tylko sami robiliście zdjęcia, ale ty reżyserowałeś i montowałeś. Czy to jakoś zmienia pracę nad filmem? Bo przecież zwykle pracuje się większą ekipą.

 

Matej Bobrik: Na pewno zmienia to realizację. Można ciągle kręcić: sceny dość intymne albo te niby o niczym. Gdyby kręciła to osoba trzecia, pewnie byśmy się bardziej kontrolowali, a tak byliśmy otwarci. Wtedy człowiek szybciej zapomina o kamerze. I ma świadomość, że może nie wykorzystać materiału. To największa różnica i myślę, że dlatego tak naprawdę ten film powstał – że nie było ekipy, dźwiękowca, operatora…. Nie, Mariko?

 

Mariko Saga: Tak. Choć, uważam, że jest inaczej, niż mówisz. Masz większą kontrolę nad materiałem, bo nie przeszkadza pogoda i fakt, że ktoś z ekipy nagle zachorował. To daje więcej wolności, niż na przykład przy fabule, przy której potrzeba dużo ludzi. Dla mnie to bardzo ciekawe doświadczenie, że można zrobić film w taki sposób.

 

A czujesz się trochę autorką filmu? Bo też jesteś przecież filmowcem.

 

Mariko Saga: Nie, zupełnie nie.

 

Ale dodałaś coś od siebie?

 

Tak. Matej przez długi czas po tym, jak odeszła jego matka, nie mógł robić nic. Więc kiedy zobaczyłam, że zaczyna kombinować, filmować nas, wiedziałam, że to ważne. Kiedy pojechałam do domu porozmawiać z moim ojcem, to nagrywanie tego spotkania – zaplanowane jako element filmu – stanowiło dla mnie straszny problem. W tym sensie dużo z siebie dałam. Ale zupełnie nie można powiedzieć, że jestem autorką.

 

No właśnie, ta scena jest bardzo mocna. Czy twój ojciec wiedział w ogóle, że jest filmowany?

 

Powiedziałam mu, że będę kręciła tę sytuację. Ale było między nami takie napięcie i był tak pochłonięty rozmową, że chyba nie zwrócił na to uwagi. Wiesz, on wtedy pierwszy raz zapytał mnie o jakiegoś mężczyznę. „Słyszałem, że masz chłopaka”… Nie widać na ekranie, że jest zdenerwowany, ale chyba był. Dla nas obojga ta rozmowa była ważniejsza, niż fakt jej filmowania.

 

Matej Bobrik: Ta scena jest super, bo jest po japońsku. Kiedy zobaczyłem materiały, nie rozumiałem nic z rozmowy. Widziałem, że Mariko i ojciec siedzą przy stole i coś mówią, ale wydało mi się to nudne. Czekałem na moment, kiedy on żywiej zareaguje. Dopiero później, kiedy poprosiłem, żeby mi przetłumaczyła, o czym jest rozmowa, byłem mile zaskoczony, bo okazało się to bardzo ważną sceną, właściwie kończącą film.

 

Skoro kręciliście sami, pewnie było dużo materiału.

 

Mariko Saga: Najpierw zrobiłeś trzygodzinną układkę, z jakichś trzydziestu godzin materiału. Potem już wycięcie czegokolwiek było dla ciebie problemem, prawda?

 

Matej Bobrik: Nie, problemy były później, kiedy została tylko godzina i pięć minut. Nie chodziło nawet o ilość scen, ale ich długość. Czułem, że dłuższe są prawdziwsze, mają wewnętrzną dramaturgię, że się otwierają i zamykają. Potem jednak zrozumiałem, że scena nie może trwać pięć minut, kolejna pięć i tak dalej. Że to nie utrzyma formatu godzinnego filmu. Dlatego byłem bardziej radykalny, ciąłem niektóre o połowę. Na tym polegał ten ostatni montaż skracający.

 

Zrobiłeś też w Studiu Munka dokument „Odwiedziny”, opowieść o ludziach, którzy czekają na spotkanie z przyjaciółmi, rodziną. Co jest w nim najważniejsze?

 

Kręciłem ten film na Podlasiu. Pokazuję dom opieki społecznej, w którym mieszkają starsi ludzie i co niedziela ubierają się elegancko, przygotowują i czekają na czyjeś odwiedziny. Ale nikt nie przyjeżdża. Więc to jest trochę o samotności starych ludzi.

 

Ciekawe, że kiedy kręciłem, nie czułem, że pokazuję coś ze swojego życia. Ciekawiło mnie tylko tamto miejsce. Dopiero kiedy usiedliśmy nad tym z montażystą, zrozumiałem, że historia odnosi się jakoś do mnie, bo mam podobną sytuację z moją babcią. A nigdy tego nie czułem. Widać to zresztą w „Self(less) portait”, o którym rozmawialiśmy. Ona mieszka na Słowacji i ciągle ma nadzieję, że wrócę. W obu dokumentach jest to samo. Starzy ludzie czekają na nas. I każdy tak naprawdę zostaje sam.

 

A twoi bohaterowie, pensjonariusze. Bali się kamery?

 

W ogóle. Byli bardzo fajni i otwarci. Mieli do czynienia z małą ekipą: tylko ja i operator, nikt więcej. Dzięki temu mogliśmy kręcić w takim tempie, w jakim chcieliśmy i to było super. Graliśmy z nimi w różne zabawy, inscenizowaliśmy scenki. Choć teraz myślę, że lubili nas pewnie dlatego, że mieliśmy papierosy.

 

Rozmawiała Aleksandra Różdżyńska

14.05.2013