M. Chaciński: Uciec od nijakości

Barbara Hollender: W ubiegłym roku z trudem przeforsował pan koncepcję, by w konkursie znalazła się tylko śmietanka naszej produkcji. Teraz chyba nie było protestów?

 

Michał Chaciński: Nie, bo idea chwyciła. Ale za to trudniej było najlepsze tytuły wybrać. Dwanaście filmów, które przed rokiem walczyły o Złote Lwy, od pozostałych dzielił zauważalny dystans. W obecnym sezonie sporo obrazów jest na wyrównanym poziomie. Żeby któregoś nie skrzywdzić, pokażemy jurorom 13 propozycji.

 

Czy „wyrównany poziom” nie oznacza braku dzieł wybitnych?

 

Odpowiem dyplomatycznie: rok temu w konkursie znalazły się filmy, które przez dziennikarzy zostały uznane za znakomite, i takie, które wywołały mniejsze emocje. Teraz reakcje nie będą chyba aż tak skrajne. Ale nadal jest o czym dyskutować, a o to mi chodzi. Próbuję uciec od nijakości prześladującej nasze kino.

 

W ubiegłym roku obejrzeliśmy obrazy świadczące o różnorodności naszej kinematografii. Jak będzie tym razem?

 

Da się zauważyć pewne nurty tematyczne, na przykład kilku twórców porusza problem relacji polsko-żydowskich, ale robią to w inny sposób. I właśnie odmienność stylów jest w tym roku bardzo ciekawa. „W ciemności” to film o znaczącym budżecie, perfekcyjnie zrealizowany i zagrany, mówiący językiem uniwersalnego i konwencjonalnego kina. A z drugiej strony są obrazy może nie bezbłędne, ale szukające czegoś nowego, świeżego, jak choćby „Sekret” Przemysława Wojcieszka czy „W sypialni” Tomasza Wasilewskiego.

 

Siłą polskiego kina były ostatnio filmy młodych twórców. W tegorocznym programie jest ich mniej.

 

Rzeczywiście będzie to festiwal głównie średniego i starszego pokolenia twórców. Mamy obrazy laureatów Złotych Lwów – Waldemara Krzystka, Agnieszki Holland, Marka Koterskiego. Widzowie obejrzą też nowe propozycje nie tak dawnych debiutantów, jak choćby Piotra Trzaskalskiego. Ale kilka gotowych tytułów, m.in. „Baby blues” Katarzyny Rosłaniec, do nas nie dotarło.

 

Czy producentów nie speszyła obecność w konkursie nominowanego do Oscara „W ciemności”?

 

Pewnie tak. Jednak producent miał prawo ten tytuł zgłosić. A jednocześnie nic nie jest całkowicie przewidywalne, o czym przekonaliśmy się podczas gali Orłów. Mam świadomość, że „W ciemności” jest faworytem festiwalu, ale każdy konkurs niesie napięcie, a każde jury może zaskoczyć.

 

Zdarza się też, że producenci nie zgłaszają filmów do Gdyni, bo chcą wystartować w wielkich festiwalach międzynarodowych. A np. szefowie weneckiej Mostry dają do zrozumienia, że zależy im na światowych premierach.

 

Ja z tym problemu nie mam. Nasz festiwal powinien mieć na względzie dobro polskiego kina, zaś tytuł, który dostanie się do Berlina, Cannes czy Wenecji, ma szanse na dystrybucję w innych krajach. A w Gdyni i tak się pojawi, w następnym roku.

 

O Złote Lwy będzie walczył animowany film koprodukcyjny, zrealizowany przez Ancę Damian, która opowiedziała o śmierci Rumuna Crulica w polskim więzieniu.

 

Na temat „Drogi na drugą stronę” długo dyskutowaliśmy. O jego dopuszczeniu do konkursu przeważyło kilka elementów. Przede wszystkim to, że dotyczy naszych własnych rozliczeń: jesteśmy w tej sprawie coś bohaterowi winni. Do tego polska narracja została nagrana przez Macieja Stuhra, muzykę napisał polski kompozytor, spory jest polski wkład finansowy. Nie widzę powodu, by zamykać temu filmowi drogę do konkursu.

 

W oficjalnym programie znalazły się też pozycje rozrywkowe. To zmiana strategii?

 

Raczej sygnał, że kino komercyjne – przyzwoicie napisane i zrealizowane – to coś, czego festiwal się nie wstydzi.

 

Poprzednią edycję festiwalu robił pan szybko, teraz miał pan na przygotowanie rok. Co udało się zrobić?

 

Przeprowadziliśmy wiele zmian organizacyjnych. Zreformowaliśmy system akredytacji i rezerwacji biletów, by nie dopuszczać do sytuacji, w których całkowicie wyprzedane seanse idą przy niepełnej sali. Musimy dbać, by każdy, kto chce obejrzeć film, mógł to zrobić. Próbujemy wzmóc działania edukacyjne, np. kursy scenariuszowe. Bez przesadnych kosztów dla festiwalu, przy wsparciu ze strony producentów staramy się stworzyć miejsce, gdzie można nie tylko obejrzeć filmy, lecz również posłuchać wykładów specjalisty, a może nawet z nim popracować.

 

Co się nie udało?

 

W czasie festiwalu widać to, co wyszło, ale nie widać, co się posypało. Nie chcę jednak o tym mówić, do części zawieszonych planów wrócimy w przyszłym roku.

 

Chciał pan umiędzynarodowić festiwal.

 

Organizatorom Nowych Horyzontów oddaliśmy w kuratelę przegląd zagraniczny. W tym roku wybrali najlepsze filmy rumuńskie. Próbuję też przewietrzyć listę gości zagranicznych. Staram się dotrzeć do postaci, które mogą coś dać naszemu kinu. Rozmawiamy z agentami sprzedaży, w jury zasiądzie główna kolekcjonerka zagraniczna festiwalu Sundance, dogadujemy się z szefami Venice Days, San Sebastian, Locarno. To proces, który potrwa lata, ale idzie pełną parą.

 

08.05.2012