Magdalena Czerwińska: "Warsztat to sposób na siebie"

Magdalena Czerwińska

Magdalena Czerwińska. Fot. Marcin Kułakowski, PISF

 

Rozmawiamy z Magdaleną Czerwińską, nominowaną do Nagrody im. Zbyszka Cybulskiego. Otrzymuje ją co roku młoda aktorka lub aktor za najlepszą kreację filmową.

Magdalena Czerwińska została nominowana za dwie role: Arlety, jednej z hałaśliwych, zarysowanych komiksową kreską przyjaciółek głównego bohatera „Wojny polsko-ruskiej” i zamkniętej w sobie Natalii, która próbuje poradzić sobie z kryzysem osobistym, w noweli „Pokój szybkich randek” – to część filmu „Demakijaż”, który od piątku można będzie oglądać w kinach.

 

Jesteś nominowana do Nagrody Cybulskiego za dwie zupełnie różne role. Gdybym nie wiedziała, że gra to ta sama aktorka, nie uwierzyłabym. Postać z „Wojny” jest komiksowa, wyrazista do bólu. Na ile miałaś poczucie, że sama ją tworzysz?

 

Magdalena Czerwińska: – Moja postać, Arleta, występuje w filmie w dwóch różnych odsłonach. Kręciłam sceny jako ostatnia z dziewczyn, które przewijają się przez opowieść. Xawery miał już nagrane fragmenty z innymi aktorkami i chciał czegoś nowego. Więc zmieniliśmy trochę początkowe założenia.
Zresztą, w książce i scenariuszu Arleta nie jest doprecyzowana, zarysowana bardzo lekko, więc tam nie znalazłam wskazówki. W pierwszych godzinach na planie chłonęłam tylko jego atmosferę. Kiedy kręciliśmy scenę festynu, sugerowałam się również tym, co opowiadała nam Dorota Masłowska.

 

Ale bardziej podoba mi się efekt, jaki osiągnęliśmy w scenie, w której stoję za barem. Miałam efektowne rekwizyty: blat, stylową sukienkę, rzęsy przedłużone chyba do połowy policzków. Byłam zupełnie inna niż wcześniej na festynie. Ten kontrast też pomógł. Poza tym, czerpałam z postaci Borysa Szyca. To było kluczowe. Xawery patrzył na nas i mówił, czego mu jeszcze brakuje w tej improwizacji. Oczywiście, pamiętałam klimat książki, jej konwencję. Na tej podstawie w mojej głowie zaczęła się tworzyć postać. Nagle stałam się tą zakręconą laską, poruszałam się i mówiłam, jak ona. I tak z Borysem „odbijaliśmy piłeczkę”.

 

Podkreślasz zawsze, że Xawery Żuławski jest bardzo energetyczny. Podoba ci się taki rodzaj pracy, bazujący na wymianie energii?

 

– Tak, Żurek jest zdecydowanie energetyczny, podobnie jak ja. Na planie ciągle mnie podkręcał, żeby wyciągnąć pewne interpretacje. Z Anią Maliszewską, reżyserką „Pokoju szybkich randek” (noweli z filmu „Demakijaż”), pracowało się inaczej, ale też bardzo dobrze. Ona podeszła do tego bardziej intymnie. Szybko złapałyśmy jeden rytm, myślałyśmy podobnie. Potem potrzebowałam już tylko jej aprobaty po ujęciu, małych wskazówek: czy iść w tym kierunku, czy w innym.

Instrumentem pracy aktora jest on sam. Mam świadomość, co potrafię, a czego jeszcze nie umiem. Warsztat to, inaczej mówiąc, sposoby na siebie: ja wiem najlepiej, jak coś uzyskać przed kamerą, jak zagrać daną emocję. Każdy aktor ma w sobie taki czujnik. Dlatego chcę coraz trudniejszych zadań, inaczej łatwo się znudzić. Jestem zadowolona tylko wtedy, kiedy udaje mi się zaskoczyć samą siebie. Tutaj właśnie najważniejszy jest reżyser: może znaleźć we mnie coś nowego, czego jeszcze nie znam. A jedynym treningiem jest praktyka: trzeba dużo grać.

 

Dlaczego nie lubisz castingów?

 

– Bo są słabo przygotowywane. Przede wszystkim nie ma na nich reżysera. Masz jedną scenę wyjętą z kontekstu, bez uwag twórców. Bo informacja, że dziewczyna ma 22 lata i jest studentką psychologii, naprawdę w niczym nie pomaga. Najgorzej, gdy wygląda to tak, że wchodzisz z ulicy do studia, wieszasz kurtkę i masz zacząć grać. Nie ma czasu na próbę skupienia. Dla mnie to profanacja.

W tym kontekście zdjęcia próbne u Maliszewskiej i Żuławskiego były fantastyczne. Po pierwsze, oni stworzyli atmosferę, która pozwala aktorowi się otworzyć, a sami też byli bardzo dobrze przygotowani.
Często słyszę krytykę aktorstwa serialowego. Praktyka weryfikuje takie opinie. Łatwo oceniać, gdy zapomina się o warunkach pracy. Przed tym bronią się tylko wielcy aktorzy, którzy mają sporo doświadczeń i pozycję – która w tym zawodzie bardzo pomaga. Młodym brakuje pewności siebie, nikt nas tego nie uczy.

Zdjęcia próbne jeszcze podcinają skrzydła, bo panuje na nich przyzwolenie, żeby traktować ludzi przedmiotowo. Oceniają czasem tylko fakt, czy pasujesz do obrazka. To jest brutalne. Dla aktorów, którzy są zwykle przewrażliwieni na swoim punkcie, to mocne przeżycie.

 

Okres prób jest dla ciebie bardzo ważny. Zawsze mówisz, że cenisz szczególnie pracę nad tekstem. W przypadku filmu Anny Maliszewskiej, tych prób było podobno sporo w stosunku do dni zdjęciowych.

 

– To był w ogóle pierwszy raz, kiedy miałam próby do filmu. Wcześniej byłam obsadzana tylko w serialach, a tam nie ma prób.
Mieliśmy budżet 100 tysięcy złotych i 10 dni zdjęciowych – czyli malusieńko. Te próby nas właściwie uratowały, bo bez przygotowania przed zdjęciami, nie dałoby się tego nakręcić profesjonalnie.

Ja bardzo potrzebuję prób. Im dłużej przebywam z materiałem, tym lepiej. To mogą być próby, dyskusje, analizowanie tekstu… Otwierają na różne interpretacje i pozwalają „urodzić” postać. W pewnym momencie, trudno powiedzieć kiedy, aktor się nią staje.

 

Jak zmieniała się bohaterka „Pokoju szybkich randek” w miarę twojej pracy nad rolą? Natalia jest postacią neurotyczną. Czy zależało ci na dodaniu jej energii, ekranowej siły, czy raczej dodaniu postaci głębi?

 

– Starałam się przede wszystkim pokazać, co się dzieje z moją bohaterką poprzez relację, jaka zachodzi między nią a jej mężem. Prawdę mówiąc, miałam za mało czasu, żeby pokazywać cokolwiek innego. Oglądamy ich, kiedy on jest w więzieniu – a więc ich kontakt jest siłą rzeczy bardzo utrudniony. Analizując scenariusz, myślałam zawsze o konkretnych scenach. Nie patrzyłam na Natalię jak na postać, ale stałam się nią. Takie utożsamienie to mój sposób na grę.

Dziesięć dni zdjęciowych wspominam teraz, jakbym była wtedy na środkach pobudzających. Nie musiałam spać. Myślę, że to fantastyczny rodzaj koncentracji, który każdy osiąga w swoim zawodzie. Potrzebny jak adrenalina.

 

Wytrzymałaś to?

 

– Straciłam głos dopiero pod koniec zdjęć, przy ostatnim ujęciu. Pewnie mój organizm wiedział, że będzie mógł odpocząć i odmówił posłuszeństwa. Absolutnie nie chodzi mi o to, że każdy film trzeba tym okupić. Ale dla mnie takie zaangażowanie jest naturalne, jednoznaczne z przyjęciem pewnego typu ról. Uwielbiam to.

 

W jakimś sensie zaangażowałam się aż tak bardzo także dlatego, że była to okazja przedstawienia się szerszej publiczności. Nie zagrałam wcześniej debiutu u znanego reżysera albo w jakimś oczekiwanym filmie. Zaufała mi dopiero Ania Maliszewska, która powierzyła nieznanej aktorce swój pierwszy film. Miała tę odwagę, żeby wskoczyć ze mną na głęboką wodę, zaryzykować.

 

W pewnym momencie naszej pracy pojawiły się zarzuty, że scenariusz jest mało wiarygodny. Zastanawiałyśmy się obie, czy może główna bohaterka nie jest za bardzo oddana mężowi, który przecież zachowuje się wobec niej raczej obco i nie fair. Dlaczego ona tak o niego walczy? Ale pamiętajmy, że poznajemy ich w momencie kryzysu. Dokręciliśmy nawet początek, żeby powiedzieć, że byli wcześniej szczęśliwi. Ale Ania go wycięła. Ta historia powinna bronić się sama.

 

Film krótkometrażowy rządzi się swoimi prawami. Dla aktora to przede wszystkim mniej czasu i scen na zbudowanie postaci. Czy odczułaś to jako trudność?

 

– Dla mnie to była pierwsza główna rola, więc nie mogę porównywać. Chciałam się przekonać, czy mogę oddychać rolą kilkanaście dni. Teraz myślę, że to podstawa dobrego przygotowania. To, co sobie zbudujesz, procentuje przez następne dni. Nie musisz z tego wychodzić, każdy następny dzień pracuje na twoją postać, stajesz się nią.

 

To porównanie do pracy w serialach?

 

– Tak. Bo przyjeżdżając dwa razy w miesiącu na plan, odzwyczajasz się od roli. A ekipa jest w rytmie. Nagle trzeba wskoczyć w postać. Wiele zarzuca się aktorstwu serialowemu, ale też się aktorom nie pomaga. A przecież do wszystkiego trzeba się przygotować.

 

Mnie nie interesuje popularność jako taka, związana często z serialami. Wybrałam ten zawód ze względu na kulisy, pracę nad postacią. Każda z nich to krzyżówka, łamigłówka. Mam dane, niewiadome i muszę dojść do jakiegoś rozwiązania.

 

Analityczne podejście…

 

– Tak. Wtedy to mnie kręci i ma sens.

 

Sama rozszyfrowujesz postać czy liczysz na wsparcie reżysera?

 

– Oczywiście, że liczę. Przede wszystkim on to w tobie uwalnia. Nic się nie uda, jeśli reżyser cię nie zainspiruje. I w drugą stronę: jeśli cię zablokuje i nie będzie przepływu energii, to nic z tego nie będzie, choćby z powodu zwykłego wstydu. Plan filmowy to zawsze spotkanie.
Reżyser i scenarzysta mają na pracę aktora największy wpływ.

 

A inni aktorzy? Czerpiesz też od nich?

 

– Jasne. Bardzo chciałabym zagrać teraz z moimi koleżankami rówieśniczkami. Jestem ciekawa tego doświadczenia.

 

Czujesz większe zainteresowanie mediów po nominacji do Nagrody Cybulskiego?

 

– Tak. Ale zobaczymy, czy to się przełoży na coś konkretnego. Prawdziwą nagrodą byłoby dla mnie, gdyby nominacja przełożyła się na pracę, ciekawe propozycje. Możliwość wyboru roli jest dla młodego aktora komfortem, a nawet luksusem.

 

Prawie wszyscy nominowani do Nagrody Cybulskiego zawdzięczają to wyróżnienie rolom w filmach młodych reżyserów, często debiutantów. Dostrzegasz tę zmianę pokoleniową – jako widz i filmowiec? Mówiło się o niej na festiwalu w Gdyni. Teraz widać, że młodzi twórcy to też szansa dla aktorów…

 

– Widziałam w Gdyni siedem filmów, z czego większość było bardzo dobrych, a dwa genialne. Wychodziłam z projekcji i zadawałam sobie pytanie, czy może ze mną jest coś nie tak, skoro wszystko mi się podoba. Każdy obraz był zamkniętą całością, bardzo dojrzałą.

Nie myślę, czy to jest pokolenie, po prostu chcę się spotykać na planie z ciekawym twórcą. Jeśli ktoś proponuje mi dobry materiał i czuję, że mamy razem coś do powiedzenia, to nie zastanawiam się, czy ma lat osiemdziesiąt, czy dwadzieścia.

 

Ale słyszy się, że młode kino to są też nowe tematy: dystans, rozliczenia się z przeszłością, czasami PRL.

 

– Smarzowski w „Domu złym” pokazuje świat jeszcze inaczej. To prawdziwa żonglerka konwencjami. Reżyser bawi się reakcjami widza. Dla mnie to fantastyczna zabawa i dzieło skończone. Cenię Smarzowskiego i bardzo chciałabym u niego zagrać.
Tak samo poruszył mnie film Jacka Borcucha „Wszystko, co kocham”. To podróż sentymentalna, przed którą nie mam ochoty się bronić. Wszystko jest dopracowane: aktorzy, muzyka, świetne zdjęcia Michała Englerta.
Podobały mi się też „Zero” i „Rewers”. Więc rzeczywiście, coś się zaczyna dziać i cieszę się z tego. Myślę, że widzowie już się w tym odnajdują.

 

Z drugiej strony, ciągle słyszę głosy, że jest niewystarczająco dobrze. Jesteśmy tacy krytyczni w Polsce. Nie cieszymy się, że powstało parę naprawdę dobrych filmów. Wszystko, co wesołe, jest trochę podejrzane. Jesteśmy niewolnikami takiego myślenia. Chciałabym, żebyśmy zaczęli doceniać ładne filmy, jak obraz Borcucha: piękny, ale też poruszający.

 

Nie jest też tak, że wszystko, co było, trzeba odrzucić. Uwielbiam na przykład kino moralnego niepokoju. Bardzo podoba mi się to, co robił Kieślowski. Na ekranie widać, jak ważna była dla niego praca z aktorem. Budował postaci, świadomie poruszał wybrane nuty psychologiczne. To niekończące się źródło inspiracji.

 

Rozmawiała Aleksandra Różdżyńska

 

 

10.11.2009

Galerie zdjęć