Marian Dziędziel o "Domu złym"

Z Marianem Dziędzielem, aktorem, odtwórcą głównej roli w „Domu złym” Wojciecha Smarzowskiego rozmawia Piotr Śmiałowski


Długo pan czekał, żeby zagrać Dziabasa w „Domy złym”…


Marian Dziędziel:
– Kilka ładnych lat.

 

Scenariusz „Domu złego” powstał jeszcze przed „Weselem”. Rolę Wojnara z „Wesela” Smarzowski od początku pisał z myślą o panu. A jak było z rolą Dziabasa?


– Inaczej: w „Domu złym” miałem grać Środonia, „tego drugiego”. Ale czas mijał i w końcu zasugerowałem nieśmiało Wojtkowi, że na Środonia jestem już trochę za stary. Wojtek zapytał tylko: „A chciałbyś zagrać Dziabasa?”. To było zaraz po premierze „Wesela”. No i teraz gram Dziabasa.

 

Premiera „Wesela” była w 2004 r. Na Dziabasa i „Dom zły” czekał pan więc blisko pięć lat. Przez tak długi czas można chyba przemyśleć rolę w najdrobniejszych szczegółach?

 

– Owszem, ale w tym przypadku nie było to takie proste. Scenariusz, który kiedyś dostałem od Wojtka, był inny od tego, co zostało w końcu nakręcone. W tej pierwszej wersji wątek, który rozgrywa się w 1982 roku, nie był jeszcze tak rozbudowany. Był właściwie szczątkowy. „Dom zły” toczył się prawie wyłącznie w 1978 roku. A połączenie tych dwóch wątków czasowych pogłębiło tę historię, dodało jej znaczeń. W związku z tym trochę inaczej zacząłem też myśleć o Dziabasie.

 

Aktorzy mówią często o swego rodzaju haczyku, który jest w każdej roli. To jakaś scena albo motyw, na podstawie którego zaczyna się budowanie całej postaci. Co to było w przypadku Dziabasa?

 

– Zaznaczę tylko od razu, że wszystko, co dotyczy Dziabasa, jest moimi domniemaniami na temat – powiedzmy – „psychologia mordercy-samobójcy” i tak właściwie należałoby traktować te przemyślenia. Haczykiem była ostatnia scena – to jak Dziabas skończył. Można o nim powiedzieć bez wahania: „sk…….”. Ale ja chciałem go jakoś uczłowieczyć, obronić. Bo on moim zdaniem
skończył jak człowiek. Nie wiem tylko, czy mogę o tym mówić, żeby za dużo nie zdradzić?

 

Trudno rozmawiać o Dziabasie, nie zdradzając choćby niektórych fragmentów intrygi „Domu złego”. Jak rozumieć to, że „skończył jak człowiek”?

 

– Dziabas popełnił całą masę strasznych błędów, przeżył skrajne upodlenie, wręcz zezwierzęcenie. Doprowadził do sytuacji, w której pozostało mu tylko jedno: powiesić się. Często zachowywał się nieludzko, a ten ostatni gest jest bardzo ludzki. Tylko człowiek jako istota, która ma rozum, może się zdobyć na myśl o samobójstwie. A jednocześnie, żeby wykonać ten ostatni gest zaciśnięcia stryczka, musi ten rozum stracić. Pod koniec filmu Dziabas, siedząc na łóżku z synem, traci rozum. Jego już nie ma. On już tam właściwie umarł…

Smarzowski pokazuje w swoim filmach postacie, które szokują, wywołują obrzydzenie. Stawia pytanie: „do czego zdolny jest człowiek?” i zmusza widza do przyznania, że – do wszystkiego lub prawie wszystkiego…

 

– Wojtek przygląda się ludziom z konkretnego świata, zamkniętym w matni. O tym świecie widz może właściwie pomyśleć, że go nie dotyczy, że trwa gdzieś obok. Ale to nieprawda, bo my też w tym świecie jesteśmy, urodziliśmy się w tym samym „domu”, doświadczamy tych samych pokus. Tak się jednak składa, że bohaterowie Smarzowskiego ulegają akurat pokusom najcięższym. Wojnar raz w życiu chciał spróbować tego, co pojawia się w głowie prawie każdego mężczyzny: skoku w bok. Ale nie udało się zrobić tego po cichu – wyszło na jaw, przegrał wszystko. I on i Dziabas nie umieli zobaczyć tej granicy, po przekroczeniu której jest koniec i kolejnego świństwa nie da się już zamieść pod dywan.

Mam pan czasem opory, by taką postać próbować – jak pan to ujął – uczłowieczyć lub obronić?

 

– Oczywiście. Mówię sobie wtedy: nie zasługuje na to, skurwiel. Ale gdybym grał całą rolę z takim nastawieniem, byłoby to przecież nieznośne, jednowymiarowe. Dlatego skupiam się przede wszystkim na tym, żeby dotrzeć do przyczyn, dlaczego Dziabas jest taki, a nie inny. Jego picie nie bierze się znikąd. On nie umie wyartykułować namiętności i uczuć, które nim targają. Czuje się osamotniony – syn na nim żeruje, ciągnie od niego kasę. Żonie z kolei nie ufa. A więc sam też trochę wywołuje w sobie to poczucie osamotnienia. Gdy w jego domu zjawia się Środoń, Dziabas widzi w nim kompana, z którym będzie mógł się napić, ale przede wszystkim pogadać, może zrobić jakiś interes…

 

Budując postać Dziabasa myślałem o pokazaniu makbetowskiego kompleksu. On ma potrzebę rządzenia, dominacji, aplauzu. Spodobała mu się baba w barze, to ją sobie wziął, żeby mu wszyscy zazdrościli. I niech mu tylko ktoś spróbuje podskoczyć albo szczeknąć, że nie miał do tego prawa – to w mordę. Dziabas czuje się mocny i chce sprawiać takie wrażenie. Nie wie jeszcze, jak bardzo
jest słaby.

Dziabas to typ człowieka, który ze strachu nigdy nie powie, co czuje i myśli?

– Tak. On jest zamknięty. Woli nie okazywać uczuć, nie odsłaniać się, bo raptem mógłby się zgubić, stać w jakimś sensie bezbronny. Wydaje się, że kocha swojego syna ślepą miłością, która nie pozwala mu dostrzec, że ma pod dachem obiboka. Ale czy ta ślepota nie jest świadomą przekorą wobec żony, swego rodzaju prowokacją? Dziabas chce jej czasem dopiec. To swego rodzaju gra, żeby się za bardzo nie odsłonić.

 

Ale mam takie wrażenie, że on mimo wszystko bardzo chciał powiedzieć tej kobiecie, że ją kocha. Tylko za dużo było przeszkód po drodze, Dziabasa nie stać byłoby chyba zresztą na taką czułość. Jakiś niewyraźny uśmiech w jej stronę – to wszystko, co potrafi. Dla nas kręcenie tych scen było trochę jak chodzenie po linie. Tu łatwo było przesłodzić, a my nie robiliśmy przecież komedii romantycznej.

Ale to, jaki jest Dziabas, to chyba nie tylko kwestia jego psychiki. Peerelowska rzeczywistość jest w „Domu złym” wprawdzie tylko tłem, ale przecież w jakimś stopniu ukształtowała Dziabasa.

– Dziabas pewnie nawet nie zdaje sobie sprawy, ile tamta rzeczywistość w nim zabiła. Z jakimi kuriozalnymi sytuacjami musiał sobie radzić. Kradł z PGR? Pewnie kradł. A jeśli nie kradł to przynajmniej kombinował, bo inaczej się nie dało przeżyć. Realia PRL posłużyły w tym filmie do pokazania swoistego skomplikowania relacji międzyludzkich. Ale tak dramatyczne sytuacje zdarzają się przecież także w innych warunkach.

Nie ma już wprawdzie PGR-ów, ale tacy ludzie jak Dziabas żyją przecież gdzieś w Polsce i dziś, uwikłani w podobne systemy zależności. Zaintrygowała mnie pańska uwaga o tym, że Dziabas pewnie kradł z PGR-u. Niewiele wiadomo o jego przeszłości: stracił pierwszą żonę – to właściwie jedyna informacja. Budował pan sobie w wyobraźni różne wątki z przeszłości Dziabasa, które nie były zapisane w scenariuszu?

 

– Dosyć szczegółowo. Dla Wojtka bardzo istotne są motywacje z przeszłości. Myśmy nieustannie dociekali, co mógł robić Dziabas dwadzieścia lat wcześniej, czy miał dużo ziemi, czy miał traktor, może konie?

 

Miał traktor?

– Tak, miał. A gdy był zepsuty, to pożyczał z PGR-u. Na pewno obrabiał swoje pole traktorem. Długo zastanawiałem się również, czy Dziabas dużo czasu spędzał w knajpie.

 

I?

 

– Myślę, że z początku niedużo. Zaczął tam chodzić, bo czuł się samotny, potrzebował kobiety. Nie od razu udało mu się ją znaleźć, więc przychodził tam coraz częściej.

 

A więc kolejny domysł: wdowcem musiał być dosyć długo.

 

– Nie pamiętam teraz dokładnie, ale coś około pięciu lat. Syn przez ten czas dorastał, Dziabasowi coraz trudniej było wychowywać go samemu, doglądać całego gospodarstwa. Dziabas to poza tym mężczyzna z krwi i kości. Dlatego, gdy już znalazł sobie nową żonę, odciął ją od wszystkich i wszystkiego – żeby mieć ją tylko dla siebie i niejako nadrobić stracony czas.

Smarzowski zawsze zgadzał się z pańską wersją przeszłości Dziabasa?

 

– Nie. Ale to on jest szefem i to on decydował, który z moich domysłów jest słuszny i może posłużyć jako element do budowania roli. To były krótkie pytania i odpowiedzi. „Mam to zagrać tak, jakby już kiedyś niejednemu dał w mordę?”. „Dobra, spróbuj”. Wojtek zresztą sam potrafi świetnie prowokować aktorów, żeby jakąś ewentualną reakcję niejako przefiltrowali przez swój sposób myślenia, poglądy. Często pyta: „co byś zrobił gdybyś był na miejscu tej postaci?” albo „czy ta postać powiedziała prawdę czy kłamała?”, „do czego jej to kłamstwo mogło być potrzebne?”. A potem używa tych odpowiedzi, żeby pomóc aktorowi rozwinąć postać.

 

To znaczy, że w postaci może być bardzo wiele autentycznych cech aktora, który ją gra…

 

– Cech to może nie, ale jakiś śladów jego – nazwijmy to – psychologicznego, odpowiednio „sprowokowanego” wnętrza. To skomplikowany proces: aktor tworzy sobie w głowie pewne ciągi przemyśleń. Podczas kręcenia sceny nie używa tego wprost, ale ma to gdzieś z tyłu głowy, te myśli gdzieś krążą, tworzą aurę postaci.

 

Pamiętam, gdy Wojtek zapytał mnie, czy wolałbym za żonę brunetkę czy blondynkę. Na dobrą sprawę nie miało to nic wspólnego z fabułą, byłem wtedy już prawie pewny, że Dziabasowa i tak będzie brunetką. Ale mimo to zacząłem się nad tym zastanawiać. Brunetka jest dla mnie w nietypowy sposób prowokacyjna. Zło ma ciemne kolory.

Dziabas zabija swoją żonę na moment przed tym, gdy sam popełnia samobójstwo. Dostrzegał pan w tym element szaleństwa? Bo pierwsza myśl jest taka: mógł ją jednak oszczędzić.

– To, co robi Dziabas swojej żonie jest w jego mniemaniu jedyną metodą uwolnienia jej od tego wszystkiego, co ją spotka po tragedii w tytułowym domu złym. A element szaleństwa? Tak, Dziabas w tym momencie już nie myśli. Działa instynktownie. Mówiliśmy wcześniej, że stracił rozum. W jego podświadomości trwa jednak pewien proces: gdy traci wcześniej syna, staje się w pewnym sensie wolny, ale także – nie widzi sensu dalszego życia. Syn był utrapieniem, kimś kto niszczył wszystko, co było dobre w życiu Dziabasa – również związek z Dziabasową. Ale był jednocześnie największą miłością Dziabasa. I co mu zostało? Nic. To tego rodzaju postać, którą można zupełnie potępić, ale można dostrzec w niej też dramat, który ją stawia w innym świetle.

Długo „wychodził” pan z Dziabasa?

– Na szczęście nie. Zdecydowanie dłużej „wychodziłem” z Wojnara. Po Dziabasie miałem od razu próby w teatrze i musiałem o nim zapomnieć. Miałem tylko szczęście, że się po „Domu złym” nie rozchorowałem. Bo to była także fizyczna harówa. Błoto, zaledwie cztery stopnie ciepła, mokra koszulka, szczękające zęby. Mogło być różnie. Ale zniosłem to, jak niejeden młodzian by nie zniósł.

 

Przez kilka dni po zdjęciach do „Domu złego” zadawałem sobie jeszcze tylko pytanie: kogo ja tak naprawdę zagrałem? To zresztą mistrzostwo Wojtka, że wymyślając postać, potrafi w niej zmieścić taką kotłowaninę sprzecznych emocji.

 

Czy pańska relacja ze Smarzowskim ma charakter stricte zawodowy czy jest także przyjaźnią?

 

– Słowa „przyjaźń” używam ostrożnie. Nie dlatego, że jestem mizantropem, ale dlatego, że bałbym się przecenić to, jak widzi moją osobę Wojtek. Jeśli sprawdzę się kiedyś jako jego przyjaciel, to odważę się powiedzieć, że to przyjaźń. Nie wiem, czy na razie udało mi się dać mu coś więcej niż moje czysto zawodowe umiejętności i chęć współpracy. Jedno jest pewne: Smarzowskiemu zawdzięczam bardzo dużo. To szczęście spotkać w życiu takiego człowieka.

 

Mówił pan kiedyś, że zanim zagrał w „Weselu” nie odrzucał żadnych filmowych propozycji, bo było ich niewiele. Po sukcesie pańskiej roli w „Weselu” zaczął pan odmawiać?

 

– Może mi pan wierzyć albo nie, ale ja nigdy nie pomyślałem w ten sposób, że skoro moja rola w „Weselu” została w jakiś sposób doceniona, mam prawo grymasić. Pewne moje odmowy wynikały najczęściej z braku terminów. Ostatnio dostałem fajne propozycje udziału w „Skrzydlatych świniach” Anny Kazejak i „Milionie dolarów” Janusza Kondratiuka. I bardzo chciałem zagrać w tych filmach, jednak nijak nie udało nam się zgrać czasowo. Strasznie żałuję.

 

Dostaje pan pewnie na tyle dużo propozycji, że może wybierać tylko te satysfakcjonujące artystycznie?

 

– Tego nie da się rozgraniczyć w ten sposób, że po jednej stronie będą wartościowe rzeczy, a po drugiej – te miałkie. Czytanie scenariuszy to jest ciągła zagwozdka. Bo czasem na pozór nieinteresujący materiał wiąże się na przykład z człowiekiem, którego bardzo chciałoby się poznać. I wtedy jest dylemat, czy się w to ładować, czy nie.

Nie marzy się panu, żeby zagrać inteligenta?

– Oczywiście, że chciałbym zagrać inteligenta, ale obawiam się, że on także wyrastałby gdzieś z tego wojnarowego pnia – pewnie był pił, palił, klął… Tak już jestem po prostu obsadzany, niektórych swoich warunków nie przeskoczę. Chociaż może… W teatrze gram teraz psychologa, doktora Junga w „Łucji szalonej”. To przecież inna rola, prawda? Zapraszam na spektakl.

 

Mam nadzieję, że w filmie też przyjdzie na to czas. Niedługo będzie gotowy film „Trick” Jana Hryniaka. Zagrałem tam więźnia, o którym mówią, że jest profesorem prawa rzymskiego. Czy jest nim rzeczywiście? – nie powiem. Może znajdzie pan w tej postaci pewien ślad tych inteligenckich cech, o które panu chodziło. Ale na pewno nie będzie to uładzony inteligent. Siedzi przecież w pierdlu za machloje.

Jakie ma pan dalsze plany filmowe?

– „Ojciec” w reżyserii Rafaela Lewandowskiego. To będzie jego debiut w fabule. Zagram człowieka, który bierze udział w strajku w Kopalni Wujek, a potem wychodzą na jaw pewne kompromitujące go fakty. „Ojciec” będzie miał w sobie coś z takiej zagadkowo-psychologiczno-kryminalnej konwencji.

I będzie też pańskim powrotem w rodzinne strony.

 

– Śląskość nie jest w „Ojcu” motywem przewodnim. Ale zagrałem ostatnio drugoplanową rolę w „Laurze” o górniku Zbigniewie Nowaku, który pięć dni przeleżał zasypany pod ziemią. Tam było dużo regionalnych akcentów. Muszę panu powiedzieć, że zauważyłem, jak dopiero w pewnym wieku – a ja niedawno przekroczyłem sześćdziesiątkę – zaczyna się tak naprawdę rozumieć czym jest ten region, jaką siłę mają ci ludzie, na jakich falach nadają, jak wspaniałe poczucie humoru mają. Rozczula mnie bogactwo melodyki tamtego języka. To jest praktycznie nie do pokazania w żadnym filmie, chyba tylko Kazimierz Kutz to potrafił – odwzorować te niuanse, gdy delikatna różnica w intonacji zdania „Kaj on leci?” może oznaczać nie tylko troskę, zdziwienie czy rozpacz, ale zwyczajne pytanie: „Czy on ochu..ł?!”.

 

27.11.2009