Meblościanka ze złotym paseczkiem, czyli jak odtworzyć na ekranie lata 80.

– Bardzo trudno znaleźć rekwizyty z lat 80., bo wiele rzeczy z tamtej dekady było – nazwijmy to po imieniu – szmelcem. Są kolekcjonerzy, którzy zbierają rekwizyty z lat 40. i 50., ale o przedmioty z lat 80. nikt nie zadbał. Zresztą – czy jest o co? Meblościanki, nerkowate stoliczki, kiczowate pufy… – mówi scenograf Andrzej Haliński w rozmowie z Piotrem Śmiałowskim.

 

Andrzej Haliński

Andrzej Haliński. Fot.TVP SA ONM-PAT


W najnowszym filmie Janusza Morgensterna „Mniejsze zło” musiał pan ożywić na ekranie Warszawę początku lat 80. Czy to było trudne?


– Uciążliwie trudne. Często mówi się wśród scenografów, że łatwiej nakręcić film o którejś wojnie światowej niż o tym, co działo się 20-30 lat temu. I to jest najświętsza prawda. Trudności w pokazaniu dekady lat 80. objawiają się właściwie na każdym kroku: od gromadzenia odpowiednich rekwizytów, po konieczność nadzorowania młodych członków ekipy, którzy tamtych czasów nie pamiętają i popełniają niekiedy kardynalne błędy.

Jakie?

– Nie widzą plastikowych okien w kadrze czy wszędobylskiej kostki Bauma albo misternych układanek grafitowych. Dla nich to jest coś oczywistego, jakby przezroczystego – urodzili się otoczeni tym wszystkim. A na ekranie to są później pierwsze rzeczy, które bardzo rzucają się w oczy.

Okna i kostka – to podobno dwie największe zmory każdego scenografa, który cofa się w przeszłość…

– Coś w tym jest. Cholernie trudno te okna czy chodniki w jakiś sposób przykryć. Wystarczy jedno nowe okno w fasadzie starego budynku czy kawałek osiedlowej drogi z kostki i już jest problem. W ten sposób raz na zawsze zostało na przykład załatwione Krakowskie Przedmieście, duma władz miasta. Może te granity i błyszczące fasady cieszą oko turystów, ale moim zdaniem ani nie sprawdziła się koncepcja wymuskanego deptaka dla warszawiaków, ani nie został w pełni zachowany zabytkowy wygląd tego miejsca. A na dodatek wszystkie restaurowane budynki wychodzą finalnie w kolorze waniliowo-jajecznicowym… Może to jakiś odgórny nakaz albo nadprodukcja żółtej farby?

Nie mówiąc o tym, że scenograf nie za bardzo może coś w tym miejscu zdziałać. W filmie „Mniejsze zło” wiele scen rozgrywa się na Uniwersytecie Warszawskim, który też dziś wygląda jak żółta bombonierka. Wnętrza Uniwersytetu udało nam się odtworzyć w bibliotece przy Koszykowej, ale co zrobić ze scenami plenerowymi? Nawet brama główna ma przecież teraz nieco inny kształt niż w latach 80. Musieliśmy ten Uniwerek kręcić mało wyraźnie, tak, żeby kamera tylko się po nim prześlizgiwała. Jedynie w kilku ujęciach rozmów na dziedzińcu udało nam się wykorzystać kawałek lewego skrzydła budynku Akademii Medycznej, które nie zostało jeszcze wyremontowane. Zdążyliśmy w ostatniej chwili. Teraz tam też już będzie żółty cukierek.

Trudno, żeby podczas remontu ktoś zastanawiał się, czy przypadkiem nie utrudni kiedyś pracy scenografowi…

– Oczywiście. Mnie chodzi tylko o to, że te remonty czy raczej renowacje prowadzi się lekceważąc dawną kolorystykę czy zdobienia tych zabytków. Gdyby robiono to zgodnie z oryginałem, to i sam Uniwersytet wyglądałby ładniej i ja miałbym mniej problemów. Owszem, budynki UW były w latach 80. strasznie zaniedbane i brudne, ale teraz konserwatorzy popadli w drugą skrajność – czyli cukierek.

Naprawdę nie ma sprawdzonych metod maskowania nowoczesnego chodnika lub frontonu budynku?


– Metody są, ale trudno je nazwać sprawdzonymi. Od lat nikt ich nie udoskonalał. Pamiętam, że przy „Ziemi obiecanej” Wajdy musieliśmy jedną ulicę „wybrukować” kocimi łbami. Oczywiście nikt nie miał zamiaru naprawdę brukować ulicy. Sprowadziliśmy specjalnie z Leningradu taki gumowy dywan imitujący bruk. Nawet nieźle to wyglądało. Ale dwa razy przeszli po tym ludzie, przejechał jakiś koń i wszystko się rozleciało. Nie ma więc innego wyjścia, jak po prostu te nowoczesne chodniki przysypywać ziemią, piaskiem albo malować. A plastikowe okna okleja się papierem, brudzi, a w ostateczności zabija się deskami.

Wygląda to na półśrodki…

– Niestety. Innego wyjścia nie ma. Odtwarzanie lat 80. jest właściwie nieustannym szukaniem tego rodzaju kompromisów. Mogłoby się wydawać, że to było tak niedawno, że w niektórych miejscach krajobraz Warszawy praktycznie się nie zmienił. A tu guzik prawda, bo ta współczesność w każdym miejscu gdzieś się wylewa, sączy – właśnie poprzez takie plastikowe okna czy szyldy, których zdjęcie wymaga załatwienia dziesiątków podpisów od właścicieli, sponsorów czy władz miasta.

Czy dla scenografa film o latach 80. jest już takim samym filmem historycznym jak na przykład opowieść rozgrywająca się w XVII w.?

– Tak. Tylko, że film historyczny o latach 80. trudniej nakręcić, bo wiele rzeczy z tamtej dekady było – nazwijmy to po imieniu – szmelcem. Są kolekcjonerzy, którzy zbierają rekwizyty z lat 40. i 50. i zawsze można się do nich zwrócić. Ale o przedmioty z lat 80. nikt jeszcze nie zadbał. Zresztą – czy jest o co? Meblościanki, nerkowate stoliczki, kiczowate pufy – to była fala popłuczyn po eksperymentach Bauhausu. Tylko, że te nasze projekty były kompletnie nieudane i niefunkcjonalne, robione jak najtaniej.

Moja żona miała w mieszkaniu takie stołeczki, które tylko teoretycznie nadawały się do siedzenia. Miały tylko trzy nogi i praktycznie przy jakimkolwiek ruchu siedzący od razu lądował na podłodze. Albo stolik w kształcie nerki, też tylko z trzema nóżkami. Postawienie na nim czegokolwiek od razu go w którąś stronę przeważało. To było tak bezużyteczne, że ludzie, jak tylko mogli się tego pozbyć, to się pozbywali. Dlatego tak mało z tych rzeczy przetrwało i tak trudno je dziś zdobyć.

Wydaje mi się, że pewną rolę odegrał też klimat przełomu 1989 roku: wolność, powiew Zachodu. Każdy pozbywał się starych mebli czy przedmiotów także dlatego, że kojarzyły się z siermięgą lat 80., odchodzącą epoką, o której jak najszybciej chciano zapomnieć.

– To prawda. Sam to również przeżywałem. I z tamtej perspektywy to było zrozumiałe. To się wiązało jeszcze ze wspomnieniem upokorzenia, które trzeba było kiedyś przeżyć, żeby zdobyć te rzeczy. Rzucili kiedyś do „Emilii” tzw. fotele kapitańskie. Całą noc stałem w kolejce i udało mi się kupić cztery. Woziłem je pojedynczo na plecach autobusem do domu, a pod salonem stał kolega, który pilnował dla mnie reszty. Wtedy byłem dumny i szczęśliwy, teraz wspominam to ze zgrzytaniem zębów. Ktoś, kto nie przeżył podobnej przygody, nigdy do końca nie zrozumie, czym były lata 80.

Moda na tamtą dekadę wraca…

– Mnie to trochę dziwi, ale moda jak moda – trudno ją czasem zrozumieć.

Ale skoro ta moda wraca, nie powinno być aż takiego problemu z rekwizytami do „Mniejszego zła”.

– Ludzie zbierają jakieś elementy ubioru albo szyldy z tamtych czasów, ale reszta po prostu w większości nie przetrwała. A poza tym, czy znalazłby się wariat, który w nowym mieszkaniu postawiłby sobie meblościankę? Przy ulicy Marsa jest taki duży skład mebli, jeszcze kilka lat temu można tam było wstawiać coś w komis. Stały te meblościanki, kosztowały po kilkaset złotych. Miały zabawne nazwy – na przykład Amsterdam czy Rotterdam. W latach 80. w całej Polsce były społeczne kolejki i zapisy na te cuda. Teraz w komisie przy Marsa nikt tego nie kupował – bo jednak drogie i w strasznym guście.

Nie ma pan wrażenia, że nawet najdoskonalej zrobiona scenografia do filmu o latach 80. wywołuje jednak mimowolny uśmiech? Bez względu na to, czy ten film to dramat czy komedia. Po prostu tamta rzeczywistość była tak przaśna i kiczowata, że aż bije po oczach.

– Te boazerie, te pompony… Myślę, że najbardziej śmieszą stroje. Wtedy wróciła moda na dzwony. Nawet dziewczyna, która miała piękne nogi, wyglądała w tym, jakby miała krzywe. W „Mniejszym złu” statyści, którzy w dzwonach i perukach stali przed bramą UW, dosłownie pękali ze śmiechu. Co chwilę robili sobie zdjęcia telefonami komórkowymi. Trzeba było uważać, żeby te telefony nie przedostały się gdzieś na ekran. Ale chyba się udało, przynajmniej ja ich nigdzie nie wypatrzyłem.

Czy meble i przedmioty, które widać we wnętrzach w filmie „Mniejsze zło” to oryginały?

– W większości – tak. Udało nam się zdobyć meblościankę ze Swarzędza do mieszkania działacza partyjnego – taką z przaśnym złotym paseczkiem. Wiesława Chojkowska, dekoratorka wnętrz, dokonywała cudów, żeby zdobyć także oryginalne zasłony czy abażury. Ale część rzeczy trzeba było robić na wzór. I to nie tylko do wnętrz. Były w latach 80. takie charakterystyczne, żółte znaki przystanku autobusowego z literą „A”. Obdzwoniliśmy wszystkie biura komunikacji i muzea – nigdzie tego nie było.

Widziałem niedawno jeden egzemplarz na allegro.pl. Kosztował krocie…

– Pewnie ktoś go kiedyś podprowadził albo stał się przypadkowo jego właścicielem. Ja robiłem kopię. Leży gdzieś teraz w WFDiF. Niewykluczone, że ją ktoś kiedyś wyniesie.

O Januszu Morgensternie mówi się, że to reżyser-perfekcjonista. Było coś, na czym mu specjalnie zależało, a okazało się trudne do odtworzenia?

– Były dwie takie rzeczy. Pierwsza: dawny Związek Literatów przy Krakowskim Przedmieściu. Konwicki miał tam swój stolik – tak, jak do dziś w „Czytelniku”. Przychodziło tam też wiele innych osobistości. Bywał i Janusz Morgenstern, który teraz uparł się – i słusznie – że filmowe wnętrze Związku musi wyglądać dokładnie tak, jak w latach 80. Kilka gabinetów i schody zachowały mniej więcej swój pierwotny wygląd, ale na miejscu kawiarni jest dziś jakaś restauracja – wszystko tam zostało zmienione.

Zacząłem żmudne poszukiwania mebli z tej kawiarni, w hali zbudowałem dokładną replikę tego pomieszczenia. Janusz Morgenstern pamiętał nawet, że na stolikach leżały szyby, a pod tymi szybami umieszczono charakterystyczne plecionki w kształcie młyńskiego koła, takie wzornictwo z Cepelii. Myślałem, że z tym będzie największy problem, ale o dziwo te plecionki znalazły się porozrzucane w magazynach budynku Związku Literatów. Właśnie na takich szczęśliwych trafach polega ożywianie tamtej epoki… Gdy Morgenstern wszedł do tej repliki kawiarni w hali, zobaczył tę herbatę w szklankach i na plastikowych podstawkach, te kompoty z wyliniałą wisienką, to już wiedziałem, że jest dobrze, że mu się podoba.

A druga rzecz?

– Morgenstern chciał, żeby droga każdego z bohaterów, który porusza się po Warszawie, była jak najbardziej logiczna – gdy idzie z jednego miejsca w drugie, to przechodzi przez konkretne ulice. Trzeba było szukać takich fragmentów tych ulic, gdzie był choć cień tamtych czasów.

Chodził pan po Warszawie ze zdjęciami miasta z lat 80.?

– Nie. Zdjęć, które mogłyby być mi jakoś pomocne, nie ma zbyt wiele. Nie ma albumu „Warszawa lat 80″, bo nikogo to nie interesowało. Architektura okropna, ulice brudne, szare. Musiałem raczej polegać na swojej pamięci. Z jednej strony – dodać do dzisiejszego krajobrazu najbardziej charakterystyczne elementy z lat 80., z drugiej – usunąć te „współczesności”, które może nie rażą na pierwszy rzut oka, ale jednak nie mogły tam jeszcze wtedy się znaleźć.

Miałem wrażenie, że „jak trwoga”, to uciekał pan na Stare Miasto…

– No cóż, gdy już nie ma innego wyjścia, to tak się właśnie robi. Ale przy „Mniejszym złu” nie robiłem tego nader często. Część akcji dzieje się przecież na Rynku, przed Klubem Księgarza, więc byliśmy rozgrzeszeni.

Często trzeba korzystać z efektów komputerowych?

– Jest możliwość tzw. gumkowania, czyli wymazywania z ekranu dzisiejszych reklam, billboardów, anten satelitarnych na elewacjach itd. I to się w ostateczności robi, ale jest to czasochłonne. Efekty komputerowe najlepiej sprawdzają się w takich scenach, w których widza można naprawdę zaskoczyć: jak wtedy, gdy główny bohater przechodzi przed nieistniejącym już kinem „Moskwa”.

Jak to jest zrobione?

– Na poły na komputerze, a na poły – jednak inscenizowane. Podstawą było słynne zdjęcie Chrisa Niedenthala z „Czasem apokalipsy”, neonem kina „Moskwa” i wojskowymi transporterami. Najpierw kręci się minisytuację z żołnierzami przy koksowniku. Potem na ekranie komputera rysuje się całą bryłę kina, z tymi charakterystycznymi łukami, z fakturą, kolorami. Na końcu nakłada się na siebie te dwa plany. Jest to jakaś forma korzystania z blue screenu, choć bardziej skomplikowana.

Bardzo droga?

– W dobrej firmie graficznej to koszt rzędu kilkunastu tysięcy złotych. W skali całego budżetu to niedużo.

Dlaczego więc nie kręci się więcej scen tą metodą?

– A, to już pytanie nie do mnie, ale do reżyserów i operatorów. Ja i moi koledzy jesteśmy jak najbardziej „za” – od komputerów nie ma ucieczki. Zwłaszcza, że tym sposobem dosłownie przenosi się widza w tamten czas.

Oprócz „Mniejszego zła”, mniej więcej w tym samym czasie powstały inne filmy o latach 80.: „Ile waży koń trojański”, „Popiełuszko”, „Dom zły”, „Wszystko co kocham”. Można powiedzieć, że scenografowie tych filmów przecierali szlaki. Przy kolejnych filmach o tamtej dekadzie będzie już łatwiej?

– Trudno mi powiedzieć. Być może będzie łatwiej z rekwizytami. Mimowolnie stworzyliśmy chyba jakąś bazę przedmiotów, które mogą zostać użyte w następnych produkcjach. Ale na naszych oczach marnują się kolejne. Widziałem ostatnio w szpitalu przy Goszczyńskiego mnóstwo starego wyposażenia, które stoi i niszczeje, a za chwilę będzie poszukiwane do jakiegoś filmu. Ale szpital nie chce tego ani oddać, ani sprzedać. I to się zmarnuje.

Ktoś był mądrzejszy, gdy likwidowano siedzibę KC: wyprowadził stamtąd wszystkie meble. A tam były meble jeszcze z gabinetów Bieruta. Widziałem taką wielką radiolę Philipsa – wyrzeźbiona w orzechu, miała ze trzy metry długości; pewnie robiona na zamówienie. Gdy ktoś kiedyś będzie kręcił film o kulisach władzy lat 50., to pewnie ta radiola gdzieś wypłynie. O ile nie została porąbana albo wywiezione za granicę.

17.12.2009