Nowe oblicze polskiego kina. Jan Kwieciński





„W piątek, kiedy premierę miał «Atak paniki», na ekrany naszych kin wchodziło osiem innych filmów. To jakiś koszmar. Nie dość, że musisz w swoim tygodniu wyrobić normę, to jeszcze powinieneś zdetronizować to, co było wcześniej, i to, co będzie za tydzień, a już jest promowane. To naprawdę duża zmiana wobec tego, jak było kiedyś. Wzrost liczby dystrybuowanych filmów przerasta wyporność widza. Jest sporo czynników do analizy, w tym rzeczy, z którymi nie możesz wygrać, jak chociażby pogoda. Pokazuje to tylko specyfikę filmowego biznesu, przypominającego ruletkę” – przekonuje Jan Kwieciński. O tęsknocie za kinem gatunkowym, atrakcyjności seriali, alternatywnej świętej trójcy i tym, dlaczego planowanie premiery przypomina grę strategiczną, z Janem Kwiecińskim rozmawia Kuba Armata.

Kuba Armata: Kiedy rozmawiałem z Pawłem Maśloną – jeszcze przed premierą „Ataku paniki” – mówił, że najchętniej wszedłby już na plan. Producent ma chyba mniejszy problem w takiej sytuacji, bo realizuje równolegle kilka projektów. Jak to wygląda u ciebie?

Jan Kwieciński: Pracuję obecnie nad dwoma serialami. Jednym z Bartkiem M. Kowalskim, drugim właśnie z Pawłem. I jeszcze nad drugim filmem Pawła, który będzie adaptacją „Lubiewa” Michała Witkowskiego, nad drugim filmem Piotrka Domalewskiego, „trzydziestką” z Agatą Trzebuchowską oraz z Filipem Syczyńskim nad pierwszą na świecie fabułą o e-sporcie. Te projekty są bardzo różne i choć może się wydawać, że jest ich wiele, to mam wrażenie, że akurat tyle, żeby można było nad wszystkim zapanować. W dużej mierze dlatego, że są w bardzo różnej fazie developmentu. Najbliżej realizacji jest chyba serial, który robimy z Bartkiem i Mirellą Zaradkiewicz.

Zdradzisz, o czym będzie?

O księdzu, który jest wampirem. Gatunkowa rzecz, czyli coś, za czym bardzo tęsknię i na czym się wychowałem. W gatunku jest siła, można zresztą od pewnego czasu zaobserwować taki trend na świecie. Staje się on platformą do opowiadania bardzo ważnych rzeczy, czego świetnym przykładem jest chociażby ubiegłoroczny film Jordana Peele’a „Uciekaj!”.

Brakuje ci w Polsce kina gatunkowego?

Bardzo. Jeżeli widzę jakąś niszę w naszym kinie, którą warto byłoby wypełnić, to właśnie ta. Choć jednocześnie jest we mnie pewien strach, czy polska widownia, która nie była specjalnie przygotowywana chociażby na rodzime horrory, jest na to gotowa. Z drugiej strony, gdy patrzę na box office, widzę, że w naszym kraju świetnie sprawdzają się właśnie zagraniczni przedstawiciele tego gatunku bądź kino familijne. Mamy też kilka swoich prób, ale moim zdaniem jeszcze za wcześnie, żeby wyrokować, czy to zda egzamin. Na pewno jednak nie przyjmie się, jeżeli takie kino nie będzie w ogóle powstawało. Myślę, że jest na to przestrzeń, trzeba tylko widownię odpowiednio zachęcić i zbudować niezbędne zaufanie.

Dlaczego twoim zdaniem takiego kina brakuje?

Przez lata kino moralnego niepokoju, czyli kino na wielkie tematy, było czymś, co znajdowało w Polsce bardzo podatny grunt. Szczególnie za komuny. W latach 90. pojawił się pewien wybór kina gatunkowego – filmy Olafa Lubaszenki, Juliusza Machulskiego, Władysława Pasikowskiego. Można było zauważyć taką potrzebę, ale byliśmy w tym wszystkim dość ostrożni, bo najczęściej dotyczyło to komedii lub filmu sensacyjnego. Nie dotknęliśmy fantasy, thrillera, horroru. Być może dlatego, że horror przez lata postrzegany był na całym świecie jako gatunek podrzędny. Dopiero jakiś czas temu dostrzeżono, że może tkwić w nim wielka siła, a poprzez strach da się opowiedzieć o ważnych sprawach. Wydaje mi się, że na to wpłynęła tradycja polskiego kina, kina bardzo na serio. Nieprzyzwyczajenie widzów do tego, że może ono mieć wiele odcieni. Niewiele powstawało takich filmów jak „Wilczyca” Marka Piestraka, „Diabeł” czy „Opętanie” Andrzeja Żuławskiego lub dzieła Piotra Szulkina.

Ta gatunkowość widoczna jest też w serialach, chociażby tych realizowanych dla Netfliksa czy HBO. Idzie za tym imponująca wręcz jakość, zarówno pod względem realizacji, jak i opowiadanych historii. Większość reżyserów, z którymi ostatnio rozmawiałem, przekonywała, że chciałaby podjąć takie wyzwanie.

To wielka szansa dla twórców, bo niektóre historie są po prostu niemożliwe do opowiedzenia w formacie filmu fabularnego. Serial daje przestrzeń na snucie bardzo szerokiej opowieści i nie musi mieć dzisiaj żadnych kompleksów wobec filmu. Nie widzę wyższości jednej formy nad drugą. Nie stawiam też między nimi znaku równości. To dwie osobne kategorie. Myślę, że w sztuce filmowej często pojawia się uczucie niedosytu. Dotyczące tego, że chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej o którymś z bohaterów czy chętnie zobaczyłbym bardziej rozwinięty konkretny wątek. Oglądałem ostatnio serial „W potrzebie”. Bohaterem jest dealer narkotykowy i z tej perspektywy spoglądamy na życie jego klientów. To wręcz fascynujące, bo często w filmie chciałbym poznać historię na przykład kogoś z drugiego planu. Dla reżyserów i scenarzystów jest to wspaniała okazja do wypełnienia świata, w którym i tak są zanurzeni. Dzięki temu mogą opowiedzieć o tym uniwersum w pełniejszy sposób. Co oczywiście nie zawsze oznacza, że lepszy. Często przecież jest tak, że świetne są pierwsze sezony danego serialu, a potem bywa różnie. Przykładem może być „Breaking Bad”, gdzie czwarta odsłona była według mnie dość ciężka. Czasem robię sobie taki test, jak by to było, gdyby opowiedzieć serial w ramach dwugodzinnego filmu. To nigdy nie wychodzi (śmiech). Siłą dobrego serialu jest to, że możesz się wygodnie rozsiąść w tym świecie. Poza tym stało się to też formą spędzania wolnego czasu. Mam tu na myśli tak zwany binge-watching. Na przykład podczas weekendu nie oglądasz czterech czy pięciu filmów, a cały czas pozostajesz w jednym uniwersum. Ostatnio złapałem się na tym, że przez weekend zobaczyłem cały drugi sezon „Stranger Things”. Jest wspaniałe, jak zmieniło to kompletnie moją percepcję pojmowania formy, jaką jest serial. Z filmem nie jest to takie proste. Ma on inną świątynię, którą jest kino. Choć wszystko idzie w tę stronę, że na przestrzeni kilkunastu lat kino może mieć kontynuację w domu. Kina wciąż będą świątynią, lecz dla produkcji bardzo komercyjnych bądź mocno niszowych. Jest duża szansa, że ten rynek kompletnie się spolaryzuje.

Martwi cię to?

Wydaje mi się, że kino środka jest w trudnym momencie. To na pewno zagrożenie dla systemu finansowania tych filmów, wpływów z kin, które przecież są ogromną szansą, by w ogóle było to opłacalne. Czy mnie martwi? Ciekawi mnie, w którą stronę to idzie. Będziemy musieli się dostosować, bo przecież podąża za tym cały świat. Działalność Netfliksa, Showmaxa, HBO czy innych platform VOD to demokratyzowanie oglądania. Nie musisz wydawać 25 złotych na bilet do kina, wystarczy, że opłacisz miesięczną subskrypcję i masz dostęp do ogromnych zasobów. Czasami mam wrażenie, że to jakaś bańka, która zaraz pęknie. Nie nadążam za nowościami, a każda z nich mnie interesuje. Widzę zagrożenia, ale bardziej mnie to ekscytuje, niż martwi. Na pewno kolejne lata przyniosą duże zmiany. Często bolesne. Jedne biznesy padną, inne narodzą się na nowo. Taka jest droga rozwoju.

Wspomniałeś o projektach, w które jesteś aktualnie zaangażowany. Trudno trafić na dobry scenariusz? Bo zakładam, że te historie wyselekcjonowane są z dziesiątek innych, jakie dostajesz.

Moim zdaniem bardzo trudno. Poza tym producenci najczęściej szukają projektów „pod siebie”. Dostaję dużo scenariuszy i często mam wrażenie, że coś jest ciekawe, ale nie dla mnie. Osoby, która ma bardzo konkretną wizję świata, tego, co chce robić, na czym zarabiać albo stracić (śmiech). Rzeczy, nad którymi obecnie pracujemy, są wynikiem długich lat doświadczeń z bardzo różnymi projektami. Na pewno jest w tym trochę kalkulacji, bo jako producent musisz to robić i zastanawiać się, co ci się zwróci czy jak w ogóle zdobyć pieniądze na dany film. Problem ze scenariuszami jest nie tylko w Polsce, ale na całym świecie. Mamy po prostu deficyt dobrze napisanych, ciekawych historii. Marzyłby mi się świetny scenariusz współczesnego horroru, ale wiem, jak to jest trudne. Nie inaczej jest z serialami. Dość późno się obudziliśmy. Jeszcze kilka lat temu, kiedy rozmawiałem ze znanymi twórcami, traktowali to jako chałturę, bo postrzegali seriale przez pryzmat telenowel z lat 90. A przecież te dyskusje były już po „Rodzinie Soprano”, „Sześciu stopach pod ziemią” i innych wielkich serialach. Z pewnością doczekamy zachłyśnięcia się gatunkiem, tylko troszkę później. Wydaje mi się, że mówienie, iż największym problemem w polskim kinie są scenariusze, jest dość niepokorne. Prawdziwych talentów w ogóle jest niewiele, interesujące w tym wszystkim jest to, że duża sztuka nie jest przez to zbyt łatwo dostępna. Uważam jednak, że rozwijamy się we właściwym tempie i idzie to wszystko w dobrą stronę.                                     

Decyzja o wejściu w dany projekt to składowa dobrego scenariusza, ludzi i intuicji?

To jest komplementarne. Tekst jest oczywiście najważniejszy. Kiedy historia mi się podoba, myślę o tym, kto ją napisał, choć w moim przypadku najczęściej są to reżyserzy. Oczywiście nie jest to dla mnie żadne decydujące kryterium. Jeżeli „czuję” tę osobę i będę umiał z nią współpracować, rozmawiamy o tekście i zastanawiamy się, jak zdobyć pieniądze na film. Jeżeli z kolei mam poczucie, że mi się to nie uda, po prostu w to nie wchodzę. Zatem na początku jest tekst, później twórca, a na końcu pieniądze. Taka święta trójca.

Często zdarza się tak, że jesteś mocno zaangażowany w prace scenariuszowe, jak to było w przypadku „Ataku paniki”?

„Atak paniki” był do pewnego stopnia wyjątkowy. Długo o nim myśleliśmy, na początku miała to być w ogóle koprodukcja realizowana we Włoszech. Sam mam pewne doświadczenie pisarskie i wiem, że w tym procesie bardzo łatwo być samotnym. Niezależnie od tego, jak jesteś dobry, ta samotność potrafi być uciążliwa. Trudno być wobec siebie doskonałym krytykiem. Jako producent staram się nie zostawiać twórców samych z tekstem i towarzyszyć im, być obecnym, kiedy mnie potrzebują. Bardzo łatwo zagubić się w kolejnych poprawkach. Producent potrzebny jest też, żeby odbić piłeczkę, pochwalić bądź skrytykować. Nie jest łatwo twórcy, kiedy wszystko trafia w próżnię.

Wywołałeś temat koprodukcji, które ostatnio są popularne, także dlatego, że realizacja filmów staje się droższa. To też obszar, który cię interesuje?

Nie mam w sobie ambicji zakładania, że chciałbym robić koprodukcje. Jeżeli jest to konieczne dla filmu i zamknięcia budżetu to jak najbardziej. Jeśli nie to, nie będę tego robił na siłę i kalkulował na zasadzie: „zwiążę się z tym producentem, bo on już kiedyś zrobił film, który był w konkursie w Cannes i może…”. Na kalkulacjach, kto z kim gdzie i celowaniu w festiwale można stracić całe lata. A tych najważniejszych imprez filmowych jest w gruncie rzeczy niewiele. Często filmy potrzebują być robione w takim schemacie. Aczkolwiek najczęściej bardzo wydłuża to proces realizacji, powoduje, że trzeba wyprodukować masę dodatkowych dokumentów, i nierzadko sprawia, że musimy zdobyć jeszcze jakieś kolejne środki. Podejrzewam jednak, że dla takiego filmu jak „Lubiewo” będzie to konieczność.

Rozwiązanie kwestii zachęt podatkowych, co w niedawnym wywiadzie dla Wirtualnej Polski deklarował nowy dyrektor PISF-u, będzie w tym kontekście kluczowe?

Z pewnością, mam zresztą wrażenie, że wszystko już zostało powiedziane na ten temat. Byłoby świetnie, gdyby się to udało. Otworzyłoby nasz rynek, który jest niezwykle atrakcyjny pod kątem lokacyjnym, bo mamy góry, lasy, morze, stare miasta pełne zabytków itd. Myślę, że to bardzo atrakcyjne dla różnorakich produkcji z zagranicy, zarówno pod kątem serwisów, które możemy robić, jak i koprodukcji.

Wracając do festiwali, trudno z twojej perspektywy zainteresować je polskim filmem, chociażby na przykładzie „Ataku paniki”?

Temat festiwali to w ogóle koszmar każdego producenta. Tych liczących się imprez jest naprawdę niewiele, zwłaszcza w stosunku do liczby filmów, jakie każdego roku powstają. Problem polega też na tym, że wiele miejsc w tych festiwalowych slotach jest już zajętych, bo są ulubieńcy danych imprez, którzy wracają ze swoimi kolejnymi filmami. Świetnym tego przykładem jest Cannes. Poza paroma wyjątkami, jak chociażby Xavier Dolan, mówi się, że ktoś musi umrzeć czy zostać wyrzucony, jak Von Trier, żeby ktoś nowy mógł wejść na jego miejsce. Powiem szczerze, że każdy producent czy reżyser marzy, żeby dostać się na jakiś duży festiwal, natomiast to nie może być celem. W zasadzie nie zależy to od ciebie. Oczywiście szanse wzrastają, gdy się współpracuje z dobrym agentem sprzedaży czy koproducentem, który ma odpowiednie dojścia. Wolę jednak tak nie kalkulować. Chcę skupić się na robieniu ciekawych filmów, i tyle. Wierzę, że dobry produkt się obroni. Trzeba oczywiście mu pomóc i będę to dalej robił, bo jeżdżę na festiwale, rozmawiam z ludźmi, staram się utrzymywać kontakty, ale kitu nikomu nie wciśniesz. Nie chciałbym też wpaść w taką pułapkę, że patrzę na line-up Cannes analizuję i myślę: „Dobra, teraz jest dużo filmów art-house’owych, z rozmytymi zdjęciami, więc może warto by spróbować”. Skupmy się lepiej na świetnych historiach i nie pompujmy oczekiwań. Wychodzi nam to zresztą całkiem nieźle, bo sporo polskich filmów święci przecież triumfy za granicą. 

Bardzo ciekawym zagadnieniem jest temat wprowadzenia filmu do kin, przede wszystkim wyboru daty premiery. Przypomina mi to grę strategiczną albo równanie z wieloma niewiadomymi.

Wiąże się to z tym, o czym mówiłem na początku, że kino stało się miejscem dla filmów komercyjnych, których także na naszym gruncie powstaje coraz więcej. Jeżeli wprowadzasz taki tytuł jak „Pitbull” czy „Planeta singli”, wtedy na minimum dwa tygodnie „kasujesz” inne filmy. Zresztą na kolejne lata jest już całkiem sporo takich produkcji zaplanowanych. Zatem odpadają walentynki i Dzień Kobiet, chyba że chcesz stanąć w szranki z wielkimi graczami. W grudniu często żądzą „Gwiezdne wojny” albo coś w tym stylu. Wakacje w tym roku nie były złe, czego przykładem jest „Volta”, ale to zawsze ryzyko. Wprowadzanie filmów do kin to po prostu hazard. „Atak paniki” wprowadziliśmy między „Narzeczonym na niby” a „Podatkiem od miłości” i było to bardzo ryzykowne z naszej strony. Inna sprawa, że był to w zasadzie jedyny wolny termin, kiedy mogliśmy to uczynić. Myślę, że udało nam się zrobić dobry wynik frekwencyjny, ale czy „Podatek od miłości” zabrał nam trochę „naszych” widzów? Na sto procent. Czy podobnie było z „Narzeczonym na niby”? Na pewno. Z kolei czy my im odjęliśmy widzów? Pewnie mniej, bo zaplecze promocyjne stacji telewizyjnych, które stały za tymi filmami, czyli Polsatu i TVN-u, jest gigantyczne. Analizowaliśmy kalendarz miesiącami i nie było innej przestrzeni na wypuszczenie naszego filmu. Wszedł w styczniu, czyli w środku zimy, kiedy ludzie widzą za oknem pluchę, pewnie nie czują się najlepiej, więc uciekają do kina. Zresztą niedługo przed nami Leszek Bodzak wprowadził film „Gotowi na wszystko. Exterminator”.

Który pomimo tego, że jest dobrym filmem, nie miał chyba wyniku frekwencyjnego, jakiego oczekiwano.

Uważam, że wynik „Gotowych na wszystko…” nie był zły jak na moment, w którym wchodził do kin, i perspektywę tego, jaką miał konkurencję. Myślę, że jako producenci musimy zweryfikować nasze oczekiwania i zobaczyć, jak ten rynek się zmienił. Zrobić świetny wynik przy takiej konkurencji jest bardzo trudno. A bez wsparcia telewizyjnego – Polsatu, TVN-u czy TVP – to w zasadzie nierealne. Myślę jednak, że jest kilka metod na przeciwdziałanie temu. Można robić skromne, kameralne filmy, gdzie szansa zwrotu nie jest na poziomie miliona widzów, a znacznie niższym. Można wejść w kino komercyjne i rywalizować z tymi graczami, którzy już są na rynku. Można robić filmy, które rezonują za granicą, mają premierę na dużym festiwalu, ale to akurat nisza, w którą trudno się wstrzelić. Można też robić seriale, gdzie nie musisz się tym za bardzo przejmować. Tam masz zupełnie inny rodzaj presji. To nie znaczy oczywiście, że masz nie myśleć o widowni, ale jest tam dużo większa wolność i sporo takich zmartwień odchodzi. W przypadku kina cały czas musisz myśleć, jak zdobyć widza, wygrać z konkurencją. To przypomina loterię, bo jeśli wprowadzisz film w zimie, a akurat trafisz na przepiękny słoneczny dzień w środku stycznia, siłą rzeczy tracisz mnóstwo widzów.

Czyli trochę upraszczając, liczycie na to, że w dniu premiery pogoda nie będzie zbyt łaskawa?

Mamy taką nadzieję (śmiech). W piątek, kiedy premierę miał „Atak paniki”, wchodziło na ekrany naszych kin osiem innych filmów. To jakiś koszmar. Nie dość, że musisz w swoim tygodniu wyrobić normę, to jeszcze powinieneś zdetronizować to, co było wcześniej, i to, co będzie za tydzień, a już jest promowane. To naprawdę duża zmiana wobec tego, jak było kiedyś. Wzrost liczby dystrybuowanych filmów przerasta wyporność widza.. Jest sporo czynników do analizy, w tym rzeczy, z którymi nie można wygrać, jak chociażby pogoda. Pokazuje to tylko specyfikę filmowego biznesu, przypominającego ruletkę. Wciąż wierzę, że dobre historie przebiją się w jakiś sposób i będą miały swoje życie, jeśli nie kinowe, to później będą egzystować w świadomości widza. Może jest w tym naiwność, ale mam taką nadzieję.

Bardzo ciekawa i innowacyjna była akcja promocyjna „Ataku paniki”. Od oryginalnego trailera przez koncert Jimka po efektowne internetowe GIF-y.

Mamy w Aksonie dział dystrybucji, zatem po raz pierwszy mieliśmy pełną kontrolę nad filmem, który wprowadzamy. Ta kreatywność była też poparta presją rynku. Jeżeli robisz mniejszy film, a „Atak paniki” miał budżet w okolicach trzech milionów złotych, w dodatku bez dużych pieniędzy na promocję, musisz się czymś wyróżniać. Zależało nam na innowacyjnym podejściu do publiki, ale też na zdobyciu różnego rodzaju widzów. Z jednej strony mieliśmy trailer z muzyką Zorby, który był trochę bardziej komercyjny, nawet nieco wulgarny, ale przyciągał uwagę. Mieliśmy ciekawy plakat. Poza tym koncert Jimka, czyli zwrot w stronę młodej widowni, podobnie zresztą jak internetowe GIF-y. Jeżdżąc z filmem po Polsce, od dużych miast po małe ośrodki, próbowaliśmy wyjść do widza. Całość dało satysfakcjonujący nas efekt na poziomie dwustu tysięcy widzów i wydaje mi się, że to kolejna rzecz, której się nauczyliśmy. Ilość czasu, jaką poświęciliśmy na promocję tego filmu, była gigantyczna, ale finalnie się opłaciło. Zdałem sobie wtedy sprawę, że sposobem na rywalizowanie na tym bardzo trudnym rynku jest robienie rzeczy wyjątkowych, unikalnych, których nie można porównać do innych. Ważne, by się to wybijało, przykuwało uwagę widza, a nie żeby był to kolejny ten sam plakat, trailer i plan na promocję. Poza tym „Atak paniki” był trudnym filmem w tym względzie. Sprzedawaliśmy go jako komedię, a to jednak tragikomiczny film. Było też ryzyko polegające na tym, że decydujemy się pójść w jaśniejsze tony, mimo że film pełen jest szarości. Nie wydaje mi się jednak, żebyśmy oszukiwali widza.                          

Masz poczucie, że na tym polu jest wiele do zrobienia? Jak mówisz, cały czas dostajemy plakaty realizowane według tego samego wzorca, podobne trailery, wywiady w telewizji śniadaniowej itd. Zdecydowanie brakuje kreatywności.

Zgoda, ale są pewne podstawy, które dobrze mieć. Wywiad w telewizji śniadaniowej jest świetną platformą promocyjną, bo ludzie każdego ranka ją oglądają. Podobnie w przypadku plakatu. Rozumiem, że wiele osób boli, iż muszą być na nim niemal wyłącznie twarze aktorów, ale po prostu to odnosi skutek. Ludzie wychodzą z założenia, że znają tę aktorkę, tego aktora i często z tego powodu idą do kina. Wydaje mi się jednak, że dzisiaj w pakiecie do filmu musi być dołączone innowacyjne podejście do promocji. Szczególnie jeśli nie masz innych narzędzi, za pomocą których możesz zawalczyć. Nie mieliśmy pieniędzy na to, żeby dosłownie „wychodzić z lodówki”, więc musieliśmy do tego podejść nieco inaczej. To naprawdę duża szansa dla mniejszych produkcji.

Czy fakt, że w Akson Studio działa sektor odpowiedzialny za dystrybucję, przez co możecie nad tym panować, jest dużym ułatwieniem?

Pewnie, i ułatwieniem, i utrudnieniem. Masz pełną kontrolę nad wszystkimi materiałami, które wychodzą. Z drugiej strony utrzymać się na rynku nie jest wcale łatwo. Dochody z dystrybucji to przede wszystkim sprzedaż biletów, praw do wyświetlania filmu w telewizji itd. A to, jak mówiliśmy, jest dość skomplikowane. Zależy nam, by podchodzić do projektów w sposób indywidualny, aby to nie było od jednej sztancy. Zastanawiamy się, czym jest dany projekt i w jaki sposób go promować. Myślimy o tym, jaki widz może się nim zainteresować, a potem jak go zdobyć.       

Masz też za sobą epizod reżyserski w postaci krótkiego metrażu „Incydent” oraz filmu „The Fourth Dimension”. Pomaga ci to w pracy z reżyserem? Czy w ramach przerwy od produkowania chciałbyś do tego czasem wrócić?

Myślę, że bardzo pomaga, bo mam wrażenie, że rozumiem bóle twórców, z którymi pracuję. Staram się być dla nich partnerem, wiem, że czasami tego potrzebują, bo problemy, jakie towarzyszą w pracy twórczej, są trudne do zrozumienia i dość abstrakcyjne. Najprostszy przykład to przestrzeganie deadline’ów. Dla tych ludzi to nie taka prosta sprawa, ponieważ pracują na własnym organizmie. Myślę też nad historiami, coś tam sobie spisuję. Nie zamknąłem tej furtki. Generalnie otwieram wiele furtek na to, co robię w życiu. Nie zamykam się w filmie czy serialu, lubię popróbować różnych rzeczy, jest więc szansa, że do reżyserii wrócę.

Pracowałeś jako asystent kierownika produkcji przy filmie „Monachium” Stevena Spielberga, zatem produkcji, której budżet sięgał 70 milionów dolarów. Z dzisiejszej perspektywy widzisz dużą różnicę?

Pieniądze dają przede wszystkim możliwość dogłębnego przygotowania się i komfort ludziom, którzy pracują dookoła. Spielberg jest przykładem reżysera, którego nie każdy film z ostatnich lat jest udany. Kasa nie kupi dobrej historii, jedynie wspomniany komfort, a on też nie zawsze bywa kreatywny. Praca przy „Monachium” była świetnym doświadczeniem. Widziałem organizowanie się każdego pionu. Aktorzy mają czas na odpowiednie przygotowanie fizyczne do roli. Generalnie wszyscy mają czas, a poza tym jest superjedzenie w cateringu czy lodóweczki z coca-colą na planie (śmiech). Nie powiedziałbym nigdy, że pieniądze niczego nie zmieniają. Istotne jest to, że jeżeli zawali się jeden dzień na planie, to nie toniesz potem w długach przez dwa lata. Na samym końcu wygrywają ci, którzy w ramach tego komfortu opowiadają dobrą historię. Czyli wracamy do punktu wyjścia.

Rozmawiał Kuba Armata   


26.03.2018