Wrona: Obsesyjnie lubię film

Marcin Wrona
Marcin Wrona. Fot. Marcin Kułakowski – PISF

 

Rozmawiamy z Marcinem Wroną o jego najnowszym filmie „Moja krew”, kolejnych obrazach, składających się na „trylogię dojrzewania” oraz katowaniu aktorów na planie…

 

Jak się bronisz przed zarzutami, że główny bohater twojego filmu jest męskim szowinistą?

 

Marcin Wrona: Trochę nie chce mi się przed tym bronić. Nie mieliśmy intencji, żeby zrobić film, który wchodzi w dyskurs damsko-męski. Akurat teraz feminizm w Polsce kwitnie, co moim zdaniem jest dobre. W ogóle uważam, że wiek XXI będzie należał do kobiet. Cieszę się z tego, bo je bardzo lubię i mamy dobre relacje. Ta walka płci, że niby mężczyzna musi być dominujący – nie wierzę w to. Ale film faktycznie niektórzy tak odbierają. Dla mnie to jest po prostu historia człowieka, który postrzega świat jednowymiarowo, a potem zmienia się. Bo nie jest mu dobrze z tym, że traktuje ludzi instrumentalnie.

 

Myślisz, że nie jest mu z tym dobrze?

 

Tak. Zaczynają się w nim powoli rozwijać emocje. Dąży do tego, żeby się bardziej otworzyć. Więc te zarzuty o szowinizm nie mają sensu. Zauważyłem, że najczęściej padają z ust mężczyzn. Generalnie film podoba się chyba bardziej kobietom, czyli one go chyba rozumieją.

 

Ale powiem ci, że kilka razy po projekcjach podeszli do mnie faceci i powiedzieli, że poryczeli się na tym filmie. Płakać na filmie i jeszcze się do tego przyznać będąc mężczyzną, to już coś. Bardzo to doceniam, bo chciałem, żeby tak było. Robię coś, używam jakichś narzędzi i jestem ciekaw, czy one działają tak, jak sobie założyłem. Tu się udało.

 

Natomiast film budzi rzeczywiście skrajne emocje. Część ludzi jest zachwycona – tak roztrzęsiona, że nie może mówić. A część nie akceptuje bohatera: bo „taki niemiły i niefajny”. Rozumiem ich, bo nie jest to łatwe. Prywatnie też chyba ciężko jest być z człowiekiem, który walczy na ringu. Ale to są bardzo ciekawi ludzie, interesujące środowisko.

 

Ja miałam wrażenie, że Igor na początku tylko bierze od życia. Potem przez cały film spłaca ten kredyt i ostatecznie dostaje za to nagrodę, rodzaj olśnienia.

 

Chcieliśmy zrobić historię o facecie, który jest zmuszony przeżyć swoje życie na skróty. Chce naprawić błędy, ale nie wie jak. Z tego biorą się te jego gwałtowne, kanciaste zachowania. Rani ludzi wokół siebie, bo bardzo mu się spieszy, ma strasznie mało czasu. Dlatego nie jest to bohater, którego się lubi od pierwszego ujęcia. Chciałem raczej, żeby widz go zrozumiał.

 

Gdyby Igor w obliczu śmierci nagle dojrzał i odkrył sens życia, to film trąciłby fałszem. Nie chciałem na siłę budować pozytywnego obrazu świata, który jest nieprawdziwy. Całkiem niedawno sam przyglądałem się osobie bliskiej, która odchodziła. I wiem, że nie jest tak, że umierając rozumiemy nagle, o co w tym wszystkich chodzi. Jesteśmy raczej w drodze. Nie potrafimy się zmienić i wszystkiego naprawić, tylko dlatego, że chcemy. Ważne jest samo dążenie do tego, żeby być troszkę lepszym, coś wartościowego po sobie zostawić.

 

A co się właściwie dzieje Igorowi, dlaczego jest chory?

 

Po nokaucie, kiedy przez chwilę wyłączają się funkcje mózgu, nie można walczyć co najmniej pół roku. Każda kolejna walka grozi poważnymi konsekwencjami dla zdrowia. Tak było w przypadku Marka Piotrowskiego, który występuje w filmie. Igor też łamie tę zasadę, nie raz. Jak dostaje jeszcze w klubie bokserskim, jego dolegliwości się wzmagają.

 

Jak rozumiesz pracę reżysera?

 

Mnie to kręci. Jako nastolatek byłem zamknięty w sobie, miałem duży problem z mówieniem, wadę wymowy. Nie potrafiłem przekazać tego, o co mi chodzi. Kiedy dostałem kamerę do ręki, to poczułem, że najlepiej mi wychodzi wypowiadanie się za pomocą kamery, innych ludzi i całego tego sztafażu filmowego. Wiem, bo jako filmoznawca próbowałem prac literackich i całkiem nieźle mi to szło. Ale wolę film.

 

Choć jest to w pewnym sensie wbrew mojej naturze, bo na przykład nie lubię udzielać wywiadów. Wziąłem też pracę na wydziale filmowym w Katowicach, choć nie przepadam za mówieniem do dużej liczby ludzi. Stresuje mnie po prostu bycie w centrum uwagi. Wolę, żeby działo się to, czego ja chcę. Wolę słuchać, niż mówić. Ale staram się przezwyciężać słabości. Mam do tego sportowe podejście. Byłem w koszykarskiej kadrze Polski. Ale musiałem się wycofać z powodów zdrowotnych. A chciałem być pierwszym Polakiem w NBA…

 

A gdyby nie zdrowie, zostałbyś w sporcie? To daje satysfakcję?

 

Na pewno. Może dlatego jestem też taki wymagający. Wiem, co to reżim treningowy, pamiętam z obozów kadry. Miałem takie zakwasy, że nie mogłem wejść po schodach na pierwsze piętro. Teraz ćwiczę boks.

 

Od momentu „Mojej krwi”, czy dłużej?

 

Od kiedy postanowiłem, że zrobię film. Wiesz, wychowałem się na Bruce’ie Lee, zawsze mnie to mocno kręciło. Więc jak zacząłem przygotowywać film, potraktowałem to jako doskonały pretekst, żeby zacząć ćwiczyć boks.

 

Podobno z Erykiem Lubosem poznaliście się na sali treningowej?

 

Między innymi dlatego wziąłem go do filmu. Wiedziałem, że na dzień dobry będę miał na ekranie świat bokserski. On w nim funkcjonuje, więc przybliży go na ekranie. W polskim kinie nie ma czasu na to, żeby zupełnego amatora przekształcić w boksera.

 

Eryk sam mógł być pięściarzem. Zaczął boksować w wieku dwudziestu lat w Gwardii Wrocław i niewiele brakowało, żeby toczył regularne walki w ringu. Ale zaprosił swojego trenera na przedstawienie szkoły teatralnej, w którym występował i trener powiedział: „Stary, myślę, że będziesz jednak lepszym aktorem, niż zawodnikiem.” Został aktorem, ale ćwiczy do dzisiaj i jest dobry.

 

Robiłeś w ogóle casting?

 

Długo szukałem aktora. Wiedziałem, że Erykowi na tej roli zależy, bo była idealna dla niego, taka życiówka. Ale trochę udawałem, że nie jestem zdecydowany. Robiłem dalej castingi, także po to, żeby mu jeszcze bardziej zależało. Z drugiej strony zastanawiałem się, czy on nie będzie za bardzo wprost, czy może powinienem raczej wziąć jakiegoś delikatnego chłopaka i zrobić z niego potwora…

 

Pierwsze skojarzenie zawodnika w fazie treningowej to energia, refleks, drapieżność, dzikość. I wszystkie te elementy ma w sobie Eryk. Wygląda groźnie. Nie ma w Polsce drugiego aktora, który jest tak naturalny w boksie. Tylko nie byłem pewien, czy ma w sobie tę wrażliwość – potrzebną, żeby budować postać w drugiej części filmu. Wtedy trzeba było otworzyć, płakać. Nie wiedziałem, czy sobie z tym poradzi. Dopóki go lepiej nie poznałem i nie zrozumiałem, że to jest człowiek bardzo wrażliwy. Strasznie świadomy aktor. Wydaje się, że coś improwizuje, że jest nieobliczalny, a tak naprawdę ma bardzo dużą samoświadomość i doświadczenie. Wchodząc na plan wiedział więcej ode mnie. Liczyłem na to. Dobrego aktora poznaje się po tym, że w połowie zdjęć nie potrzebuje już żadnych wskazówek, bo wie o postaci więcej od reżysera.  

 

Czyli udana współpraca.

 

Zostaliśmy nawet przyjaciółmi, co reżyserom i aktorom nie zdarza się często.

Ale na pierwsze spotkanie na planie on się spóźnił. Odwołałem zdjęcia, więc potem przestał się już spóźniać. Ciężko nad nim zapanować. Ale za to też się go lubi.

 

Twój drugi film „Chrzest” będzie opowiadał podobną historię i też z punktu widzenia faceta. Masz poczucie, że robisz męskie kino? Nie chodzi o filmy tylko dla facetów, ale opowiedziane z ich punktu widzenia. To może być bardzo interesujące dla kobiety.

 

To nie jest tak, że interesuje mnie tylko taka tematyka. Nie koncentruję się na jakimś punkcie widzenia, w ogóle o tym nie myślę. Kino odbiera się raczej emocjami. Mają większe znaczenie, niż moment, kiedy ktoś mówi na ekranie coś mądrego.

 

Akurat w moim pierwszym i drugim filmie te emocje są skrajne, bo sytuacje bohaterów też są takie. I może stąd to skojarzenie z męskim kinem. Ale zajmuję się też teraz dla odmiany projektem o czterech kobietach. Nazywa się „Hiszpańskie dziewczyny”. Chcę spróbować w innym gatunku, żeby ludzie nie myśleli, że jestem hardkorowcem.

 

Moje filmy szkolne to też były raczej komedie, niż dramaty. Z dużym dystansem. Myślę, że potrafię opowiadać takie rzeczy. Ale akurat w czasie realizacji dwóch ostatnich filmów byłem w takim momencie życiowym, że naprawdę nie chciało mi się robić nic wesołego.

 

Może dlatego te filmy są podobne. Pewnie spotkasz się z zarzutami, że za bardzo. Co na to odpowiesz?

 

Mam świadomość, że faktycznie ludzie mogą tak mówić. Ale ktoś kiedyś policzył, że istnieje około pięćdziesięciu wariantów historii, które się opowiada. Za każdym używa się innego kontekstu, innej rzeczywistości. To jak z mszą w kościele: jest co niedzielę i wygląda tak samo. Tylko ludzie się zmieniają, są starsi o tydzień, rok, kilka lat. Za każdym razem przyjmują troszeczkę inaczej to, co się dzieje.

 

Przy „Mojej krwi” miałem trzy historie, które złożyły się na scenariusz. Jedna z nich tak mnie wciągnęła, że postanowiłem stworzyć z niej podstawę scenariusza „Chrztu”. Generalnie jest to trzeci akt „Mojej krwi”.

 

Lubię się bawić historiami. Robię doktorat z dramaturgii, o tym, jak wkręcić widza. Więc używając podobnej historii, chciałem zrobić inny film. Interesuje mnie taka zabawa. Wykorzystując ten sam wątek biorę zresztą tych samych aktorów. Grany przez Wojtka Zielińskiego Olo z „Mojej krwi” pojawia się w „Chrzcie”, ale w odwrotnej roli. Tam bohater, już troszkę dojrzalszy, chce wprowadzić na swoje miejsce następną osobę.

 

To właśnie jest dla mnie bardzo męskie podejście, fajne.

 

Chcę zachować ciągłość tej opowieści. Myślę o trzecim filmie opowiadającym tę samą historię. Jeśli się uda, to będzie taka trylogia dojrzewania, mówiąc patetycznie. W zamykającym ją filmie bohaterem powinien być chłopak, który pojawia się w drugiej części.

 

Piszę w tej chwili scenariusz. Odwiedzam chłopka, który siedzi na Rakowieckiej z dwudziestopięcioletnim wyrokiem za zabójstwo. Każdy, kto siedzi, wie dużo o życiu. A ja słucham tego, co opowiada. Nie chcę robić apoteozy jego życiorysu, bo jest w więzieniu nie bez powodu. Ale można się od tych ludzi dowiedzieć bardzo wielu praktycznych rzeczy na temat tego, jak funkcjonuje świat, co jest może nawet trochę zabawne, bo przecież siedzą zamknięci. Ten chłopak powiedział mi, że wie, czym jest odpowiedzialność za każdy krok w życiu. Kiedy dostał wyrok, przyszła na odwiedziny jego matka. Bardzo przeżywała to, że syn jest zamknięty, że nie ma do niego dostępu. Opowiadała mu, że koleżanki pytają, co u niego słychać, a ona na to, że jej syn ma wyrok dwadzieścia pięć lat. Jak to usłyszał, to zrozumiał, co się z nią dzieje. Więc film, który na tym oprę, będzie chyba opowiedziany z perspektywy matki.

 

Czyli to będą trzy historie o dojrzewaniu.

 

Dojrzewanie może być różne. W „Chrzcie” to nie będzie dojrzewanie do odpowiedzialności.  Tam na pierwszym miejscu jest temat zła. Film dzieje się na trzech płaszczyznach. Pierwsza to tytułowy chrzest, siedem dni od początku historii do momentu chrztu dziecka głównego bohatera. Ale jest też chrzest w sensie metaforycznym – wchodzenia w zło. Jeden z bohaterów ma wybór: czy przejść na tę drugą stronę, czy raczej wybrać stabilizację, rodzinę – życie trochę trudniejsze, bo to jest rutyna, nuda. A on może mieć łatwe pieniądze wynikające z działalności przestępczej. Trzecia płaszczyzna to chrzest duchowy mężczyzny, który chce oddać swoją rodzinę koledze.  

 

Widać, że dużą wagę przykładasz do wizualnej strony filmu. Dobrze się je ogłada. Jako widz cieszę się, że ktoś na to zwraca uwagę. Grasz kolorami, ludzie ładnie wyglądają.

 

Bierzesz aktorów i zakochujesz się w nich, fascynują cię. I naturalne jest, że chcesz, żeby dobrze wyglądali. Każdy reżyser powie ci to samo.

 

Ja w ogóle najbardziej lubię próby z aktorami, chyba bardziej, niż same zdjęcia. Uruchamiają się wtedy dziwne energie, nowe sytuacje między ludźmi. To się dzieje w innym wymiarze. Oni wchodzą w jakieś relacje, często niesamowicie intymne, a chwile potem cała ta magia gdzieś pryska.

 

Mówią o tobie, że zmuszasz wszystkich do katorżniczej pracy.

 

Eryk faktycznie mówił gdzieś ostatnio, że mój sposób pracy to katowanie aktorów.

 

Prawdę mówiąc sam jestem zaskoczony, że ktoś mnie uważa za pracoholika. Zawsze myślałem, że jestem leniuchem, bo podchodzę do wszystkiego raczej na luzie.

 

Ja po prostu lubię moją pracę. To taka iluzja, która ciągnie, jak narkotyk. Wchodzisz na plan i masz do dyspozycji ekipę: czasem jest to 30 osób, ale może być nawet tysiąc, jak jest dużo statystów. I nagle na jedno twoje polecenie wszystko się uruchamia. Dlatego trzeba wiedzieć, po co się to robi. Żeby tych wszystkich ludzi nie skrzywdzić, ale wciągnąć, pokazać to, co robią z ciekawej strony.

 

Ja całe życie ułożyłem pod robienie filmów. Najpierw filmoznawstwo, potem Szkoła Wajdy, reżyseria w Katowicach, w Amsterdamie. Oglądam masę filmów. Obsesyjnie to lubię, jestem zboczony. I myślę, że jak się przy filmie nie spocimy, to on wyjdzie lajtowo. Trzeba jednak te bebechy wypruć.

 

Kiedyś rozmawiałem na Camerimage w Toruniu z Emirem Kusturicą. Pytałem go, ile wkłada pracy w kino. On na to, że każdy film jest dla niego na granicy samobójstwa. I faktycznie, to tego typu wysiłek, fizyczny i psychiczny. Ale z drugiej strony nic mnie tak nie cieszy.

 

Tempo masz niezłe, co pół roku film.

 

Mam dużo szczęścia zawodowego, trochę gorzej mi się układa prywatnie. Ale trzeba na coś w życiu postawić.

 

Rozmawiała Aleksandra Różdżyńska

11.02.2010