Perwersyjna gra z widzem

Paweł Borowski. Fot. Marcin Kułakowski, PISF

Paweł Borowski. Fot. Marcin Kułakowski, PISF

 

Rozmowa z Pawłem Borowskim, reżyserem filmu „Zero”


W filmie „Zero” najbardziej uderzył mnie precyzyjny, niemal koronkowy scenariusz. Spięcie ze sobą tak wielu wątków, losów kilkudziesięciu postaci to, wydawałoby się, dosyć karkołomne zadanie. Skąd pomysł na taką konstrukcję narracji?

 

Paweł Borowski: – Myślę, że przede wszystkim z obserwacji współczesności i związanej z nią atomizacji społeczeństwa, niekoniecznie tylko polskiego. Zresztą sama wielowątkowość konstrukcji filmu jest jego zasadniczą treścią. Robiąc film, nie chcę nikogo pouczać, jak żyć. Niesłychanie bliskie mi jest zdanie, które wypowiedział kiedyś Michael Haneke: „Ja tylko pokazuję rzeczy”. Nie chcę określać się wobec bohaterów, tak naprawdę to od widzów zależy, co o nich będą sądzić. Co ciekawe, bohaterowie „Zera” się nie zmieniają – tylko my ich z czasem coraz lepiej poznajemy. Być może dzięki temu jako widzowie jesteśmy w stanie sami przejść jakąś przemianę.

 

Postacie w „Zerze” zarysowane są za pomocą zaledwie kilku kresek, ale nie wywołuje to poczucia obcości, nie przeszkadza w utożsamieniu się z nimi. Takie niebezpieczeństwo jednak istniało. Nie obawiał się pan, że brak głównego bohatera, jakiejś wiodącej postaci spajającej narrację, to zabieg ryzykowny?


– Moja podstawowa obawa polegała raczej na tym, czy widzom nie pomieszają się te wszystkie wątki, czy zostanie odczytana logika chaosu rządzącego tą fabułą. Z tego co mi wiadomo, udało się tego uniknąć, o czym świadczą zaproszenia na zagraniczne festiwale, nawet tak egzotyczne, jak ten w Pusan. To daje do myślenia, jeśli w powikłanej fabule „Zera” zdołali się połapać nawet selekcjonerzy z Azji, którzy mają zapewne podobny problem z rozróżnieniem bohaterów w europejskich filmach, jak ja z rozróżnieniem bohaterów w filmach azjatyckich.

 

A jak film został przyjęty w Pusan? Mam na myśli nie jury, ale zwykłych widzów.


– Moim zdaniem fantastycznie, rozmawiałem z widzami po projekcji, na nieformalnym spotkaniu. Odbiór był bardzo pozytywny. Uciąłem sobie nawet z jednym panem pogawędkę na temat współczesnych filozofów francuskich w kontekście „Zera”.

 

I jakie wnioski wypływały z tej rozmowy? Czuje pan, że struktura formalna „Zera” jest jakimś odbiciem filozofii dekonstruktywizmu?


– Kino nie jest już taką młodą sztuką, więc wszystko to, co powstaje, zahacza w jakimś stopniu o postmodernizm. Ale nie przywiązywałbym do tego aż tak dużej wagi. Jest tyle interpretacji, ilu widzów – i bardzo mnie cieszy, że ten film jest odbierany przez ludzi w różny sposób. Rozmaite bywają nawet interpretacje tytułu – często sam bywam nimi zaskoczony.

 

Poproszę o jakiś najbardziej egzotyczny przykład.

 

– Może nie egzotyczny, ale taki, który mi zapadł w pamięć: ktoś po projekcji powiedział, że zero to pierwsza nieujemna liczba. To dla mnie bardzo ciekawe.

 

Pana droga do filmu była dosyć nietypowa – ukończył pan malarstwo na warszawskiej ASP, zajmował się pan też animacją. Sztuki plastyczne dysponują zupełnie innymi środkami ekspresji niż film, wymagają myślenia bardziej syntetycznego, podczas gdy film łączy się z podejściem narracyjnym. Ma pan wrażenie, że doświadczenia plastyczne pomagają czy przeszkadzają w opowiadaniu filmowych historii?


– Tak naprawdę z „demonem” kina miałem styczność od bardzo dawna – jeszcze w liceum należałem do takiego amatorskiego klubu filmowego. Kręciliśmy etiudy, w których z reguły główny bohater popełnia samobójstwo. I to, że znalazłszy się na ASP wybrałem specjalizację z animacji, też było spowodowane zachłyśnięciem się kinem. Nawet obrazy, które malowałem, miały charakter dosyć narracyjny, na przykład umieszczałem na nich napisy.

 

Kino jest dla mnie najpełniejszą formą ekspresji. Obraz działa trochę inaczej – oczywiście również może być porywający, ale można też przejść obok niego całkiem obojętnie. Natomiast film zmusza do reakcji – nawet jeśli tą reakcją jest wyjście z kina. Jeśli znajdujemy się w sali kinowej, jesteśmy na film skazani. To, co jest dla mnie niezmierne ważne, i co mam nadzieję udało się przy okazji „Zera”, to pewien rodzaj gry z widzem – czasem wręcz perwersyjnej i zahaczającej o prowokację.

 

Jak pan odnosi się do pojawiających się ostatnio, zwłaszcza po tegorocznym festiwalu w Gdyni, opinii o odrodzeniu polskiego kina, o nowym, pokoleniowym głosie? Czuje pan wspólny mianownik między swoją twórczością i twórczością innych reżyserów pańskiego pokolenia czy też uważa pan, że takie sądy są wyrażane trochę na wyrost?

– To dla mnie dosyć ważne, że jesteśmy zbliżeni pod względem rocznikowym. Moment, kiedy w Polsce zmieniał się ustrój, przypadł na czas, kiedy wchodziliśmy w dorosłość, doświadczyliśmy pierwszych lat kapitalizmu w Polsce. To samo oglądaliśmy w telewizji, na te same filmy chodziliśmy do kina. To są rzeczy, które nas łączą.

 

Oglądając filmy w Gdyni, miałem poczucie, że to jest sposób postrzegania kina, który jest mi bliski. Tak więc to wspólne doświadczenie mojego pokolenia jest rzeczą niebagatelną – nawet jeśli mam wątpliwości, czy można je nazwać filmowym pokoleniem w takim znaczeniu, jak miało to miejsce w latach 50. czy 60.

 

Rozmawiała: Gabriela Jarzębowska

 

24.10.2009