"Pierwszy raz nie biję głową w mur"

Piotr Kielar

Piotr Kielar. Fot. PISF

 

PISF: Pytanie o początek projektu „Satan Spa” nie będzie chyba w tym przypadku banalne…

 

Piotr Kielar: Początek sięga zorganizowanego rok temu przez PISF Okrągłego Stołu Literatów i Filmowców, gdzie udało mi się poznać lepiej Sławka Shutego, którego wcześniej znałem raczej służbowo, z Telewizji. I z Festiwalu Artystów w Kazimierzu, gdzie Shuty powiedział mi kiedyś: – Słuchaj, tu trzeba będzie zrobić jakiś horror.

 

I potem przydarzył się Okrągły Stół. Tak nam się wtedy fajnie siedziało i rozmawiało, że temat znów wypłynął: – No, to może byśmy rzeczywiście coś zrobili – powiedzieliśmy sobie – skoro wszyscy zachęcają tu do współpracy.

 

Sławek z Grzesiem Dryją napisali najlepszy treatment, jaki kiedykolwiek czytałem. Punktem wyjścia była powieść Michaela Moynihana i Didrika Soderlinda pt. „Władcy Chaosu – krwawe powstanie satanistycznego metalowego podziemia”. Dlatego to miało taki nordycki, surowy wyraz. Zimne światło nocy księżycowej, które wyolbrzymia różne lęki i dziwne intuicje. Historia w konwencji międzygatunkowej. Thriller z elementami filmu grozy i czarnego humoru.

 

Czyli nie jest to pastisz? Na zdjęciach z planu tak to wygląda.

 

Na pewno nie pastisz. Zobaczymy, co nam wyjdzie. To polska tradycja, że robimy to, co nam wychodzi. W tym jesteśmy dobrzy. A poważnie, to będzie satyra na skrajny indywidualizm. Sądząc po samej ilości sztucznej krwi, którą zużyliśmy, na pewno bliżej mu do horroru niż do komedii. Takiego filmu jeszcze w Polsce nie było.

 

I co było dalej?

 

W trzy miesiące powstał scenariusz na tyle zaawansowany, że uznałem, że przy pewnej dozie improwizacji można go już realizować. Pominęliśmy bardzo długotrwały i przykry proces dopieszczania scenariusza filmowego, w którym bierze udział za dużo osób, każda ma coś do powiedzenia i w pewnym momencie zaczyna to być przemęczone. W czerwcu zapadła decyzja, że robimy. Były jakieś uwagi, ale nigdy nie zostały zapisane. Korekt dokonałem już na planie.

 

Mieliśmy ambicję, żeby zrobić film zagraniczny. Nie wiemy, zza jakiej granicy, ale jak patrzę na to, co nakręciłem, to wydaje mi się, że jest to bardzo niepolskie. Wygląda jak niezależne kino amerykańskie, kręcone w jakimś egzotycznym krajobrazie, nie wiem dokładnie gdzie. Może w Kambodży?

 

Mówisz, jakby to było coś pozytywnego.

 

Oczywiście, choć filmy polskie są coraz lepsze. Powstaje tyle filmów, że siłą rzeczy jest coraz więcej dobrych. Chciałbym się wpisać w ten trend.

 

Na jakim jesteś etapie?

 

Szczęśliwie, jestem już po zdjęciach, więc to połowa sukcesu. Mam z czego montować. Część filmu jest na taśmie światłoczułej 35 mm, czekam na fundusze, żeby to wywołać. Reszta została już zdigitalizowana. Dobrze byłoby to tempo utrzymać. Jestem na etapie uwikływania różnych osób w postprodukcję. Dziś udało mi się pozyskać asystenta montażu. Chciałbym zrobić porządny, przekonujący teaser i z nim obejść kilka instytucji.

 

Dobrze się pracowało nad nie swoim scenariuszem?

 

Bardzo. Może to jest kwestia spotkania z odpowiednim scenarzystą i tekstem. Dla mnie uskrzydlające było to, że nie musiałem się cały czas podpisywać pod tym jako demiurg i kreator, tylko raczej swobodnie szukać interpretacji tekstu.

 

Czyli dostałeś od pisarzy tę swobodę.

 

O to chodzi, to jest właśnie genialne! Shuty i Dryja, bo te nazwiska trzeba zawsze wymieniać razem, byli świadomi, że scenariusz nie miał ostatecznej wersji, kiedy zaczynałem realizację. Obustronne zaufanie to bardzo fajna rzecz. W ogóle ta współpraca przebiegła bez zgrzytów. Było to bardzo efektywne wykorzystanie energii i pierwszego impulsu: robimy film. Za tą energią poszedł cały zespół, bo zrobił się z tego warsztat filmowy i fabryka debiutów – pięć osób zadebiutowało w pełnometrażowej fabule.

 

Kto?

 

Operator obrazu Andrzej Wojciechowski. Kierownicy produkcji Radek Rożniecki i Rafał Szymański. Gosia Zawadzka w głównej roli. Scenograf Jacek Kasprzyk. No i ja. Wszyscy po szkołach filmowych lub teatralnych, pracujący w filmie i telewizji od lat. Profesjonaliści. Można powiedzieć, że to też pierwszy profesjonalny pełen metraż scenarzystów. Poza tym, na ekranie debiutuje w większych rolach czterech liderów zespołów muzycznych. To ogromna siła tego projektu.

 

Znałeś ich wcześniej, czy poznaliście się na planie?

 

Wszystkich znałem. Są to: Sebastian Maliszewski z Kochanków Gwiezdnych Przestrzeni, Jacek Bieleński z Plastic Bag, a wcześniej Różowe Czuby, Włodek Dębowski z Łąki Łan i Tymon Tymański w roli przewodnika wycieczki. Same silne osobowości. Przenoszą swoją energię na ekran i czuć, że to jest autentyk.

 

Czerpię ze swoich doświadczeń z poprzednich filmów, bo już pracowałem z naturszczykami. Tu mam połowę obsady aktorów profesjonalnych: Mariusza Jakusa, Igora Obłozę, Małgosię Zawadzką, Orinę Krajewską. A z drugiej strony są niesamowici ludzie: amatorzy, których sterowalność jest nie stuprocentowa. Ale ta połowa profesjonalistów narzuciła dyscyplinę i dzięki temu to wszystko się nie rozlazło.

 

Oprócz debiutantów i muzyków, spora cześć ludzi pracowała przy tym filmie po raz pierwszy, bo załapali się na warsztaty.

 

Ze Stowarzyszeniem „Film 1,2” zrobiliśmy NEMO – Letnią Praktykę Kina Niezależnego. Producentem wykonawczym programu jest Kasia Klimkiewicz.

 

Pierwszy etap NEMO rozgrywał się na Festiwalu „Dwa Brzegi”. Z niego dwie osoby przeszły do drugiego – czyli już na staż, którym była czysta praktyka, w zasadzie bez teorii. Do tego doszły jeszcze trzy osoby z rekrutacji. Ten drugi etap skierowany był już do studentów wydziałów filmowych, do profesjonalistów z branży z udokumentowanym dorobkiem, którzy mają potrzebę przebicia się do filmu fabularnego.

 

Nazwałbym to przedsięwzięciem grupy desperatów. Ja na przykład po raz pierwszy nie biję głową w mur, tylko omijam przeszkodę. Wcześniej odbijałem się od funduszy. Nie miałem pieniędzy, więc film nie powstawał. Tym razem robimy go na zasadzie spółdzielczej – każdy wchodzi ze swoją pracą. Wszyscy mają umowy koprodukcyjne, nawet aktorzy. Wykupię od nich te udziały, jeżeli zdobędę fundusze – żeby zarządzanie tymi prawami nie było za bardzo skomplikowane.

 

Jaki jest twój wymarzony model dystrybucji tego filmu?

 

Dystrybucja kampusowa. Rozpoczynam współpracę z European Producers Club, mam też człowieka, który pomoże mi zorganizować dystrybucję w kinach studyjnych. Czyli uczymy się, jak ten film wprowadzić do kin i nie dołożyć do tego.

 

Dalsza droga to oczywiście sprzedaż do telewizji. Mam już zainteresowanego agenta z Kanady, który handluje gatunkiem high school slaughter. Grunt, żeby film miał minimum 77 minut i nie było w nim zbyt wielu starców, czyli tych, którzy ukończyli już 25 lat. Jeśli więc w Kanadzie zaistnieje to nawet na małą skalę, dla nas i tak będzie to już bardzo duży sukces.

 

Myślę zresztą, że ten film ma wiele magnesów i może przyciągnąć widza. Sama historia: grupa neurotycznych indywidualistów emo satanistów przybywa na wyspę i prawie wszyscy giną, prawdopodobnie z ręki wioskowego doktora Lectera, czyli człowieka w gumofilcach. Ale to też nie jest wiadome, bawimy się trochę tym, że narracji jest kilka i ostateczna prawda jest w głowach tych ludzi. A z drugiej strony jest to dosyć prosta historia – w gruncie rzeczy psychodrama. Bardzo wdzięczna rzecz dla reżysera, bo wszystko odbywa się między ludźmi uwięzionymi na wyspie, dochodzi tam do saturacji emocjonalnej, gdy zaczynają się tajemnicze zniknięcia.

 

Pokazujesz te mocne sceny?

 

Tak, mamy skalp, wisielca, topielca, człowieka nabitego na pal, pająka tarantulę. To nie jest typowy niskobudżetowy film, oparty tylko na grze aktorskiej. Będzie na czym zawiesić oko. Zresztą film się zaczyna od pięknych ujęć jazdy kamery na statku, na którym staruszkowie bawią się świetnie przy starym szlagierze. Jest kupa slapstickowych żartów, które mają zdezorientować widza że mamy do czynienia z sentymentalną komedią.

 

Nikt nie przeżywa?

 

Tylko dziewczyny. Ale i to nic pewnego…

 

Gdybyś mógł mieć jeden product placement w tym filmie, to co by to było?

 

Może piwo? Ale dobrego wizerunku raczej by na tym filmie nie zbudowało. Zatem drewniane łodzie – bo kilka bardzo pięknych się tam pojawia.

 

Nie boisz się skojarzeń z tym, co się stało w Norwegii na wyspie Utoya?

 

To się stało rzeczywiście w tym czasie, ale mamy do czynienia zbiegiem okoliczności. Mam nadzieję, że każdy zrozumie, że to jednak coś zupełnie innego. Mój film, mimo, że raczej niegrzeczny, stroni od taniej prowokacji. Ma trzymać w napięciu. Nawet my na planie baliśmy się kilka razy.

 

No właśnie. Mówiłeś gdzieś, że kręcenie filmu bywa ciekawsze, niż sam film.

 

Bo życie jest ciekawsze niż sztuka. Ale te zdjęcia to nie była sjesta. Po 16 godzin pracy na dobę, a potem wypoczynek w namiocie, na który świeci słońce i znów plan, bo najczęściej kręciliśmy nocą. To, że wszyscy byliśmy odcięci od świata, zapobiegło ucieczkom z planu. Żartuję, ale film rzeczywiście został nakręcony metodą właściwie surwiwalową. To się bardzo często opierało o kardiologiczną granicę wytrzymałości. Ja osobiście nie mogłem wyhamować jeszcze przez parę dobrych dni po zdjęciach. Musiałem wziąć leki uspokajające żeby się wreszcie wyspać.

 

Mieliśmy wszyscy poczucie, że jesteśmy w bardzo pięknym, specjalnym miejscu, do którego trudno jest dotrzeć i że robimy coś niezwykłego. Miałem wrażenie, że to coś więcej, niż kręcenie filmu. Jak wiadomo, stan umysłu kreuje rzeczywistość.

 

Dlatego chciałbym to kontynuować. Shuty w międzyczasie napisał inny projekt: „2013” , postapokaliptyczną wizję Polski jako jedynego kraju, który nie został zalany po przebiegunowaniu i próbuje organizować olimpiadę.

 

Opiekunem artystycznym „Satan Spa” jest Mariusz Grzegorzek.

 

Był moim opiekunem artystycznym w czasie studiów na reżyserii w szkole filmowej. No i siłą rzeczy, jak dziecko do matki, uderzyłem do niego. Myślę, że ten film wiele osób wprowadzi w osłupienie. Nosi cechy kampowej produkcji, w której jest bardzo duża świeżość i rzeczy, jakich jak myślę, nie zobaczymy w regularnych produkcjach.

 

Jeśli nam się uda zrobić to w założonym terminarzu, to będziemy dalej robić filmy, bo wokół tego projektu powstał ruch społecznościowy, który jest połączeniem czegoś lokalnego i międzynarodowego. Realizujemy zadania dużych organizmów, które wydają ogromne pieniądze, żeby to zrobić w strukturze. Nam to wychodzi przy okazji desperackiego realizowania swojej pasji.

 

Ale tak można zrobić tylko jeden film.

 

Dlatego liczę, że to zostanie dostrzeżone, ocenione jako wartościowe i podchwycone. Zadaliśmy sobie pytanie: – Nie robimy, bo nie mamy pieniędzy? Czy to jest wystarczający powód, żeby odpuścić? Może trzeba poszukać innych metod? Kilka dobrych duszków i zdarzeń, jak Okrągły Stół Literatów i Filmowców, pomogły nam zdecydować o tym, że powiedzieliśmy sobie: róbmy.

 

Duże wsparcie otrzymaliśmy od TVP Kultura. Pomogła też Grażyna Torbicka zapraszając NEMO na Festiwal Dwa Brzegi, pomogło Kolegium Sztuk Pięknych w Kazimierzu, Urząd Miasta. Wiele osób nas wsparło.

 

Jeśli się nie ma pieniędzy, a tylko dobre chęci i możliwość skrzyknięcia ludzi, to łatwo wyłamać sobie zęby. Dlatego dostosowaliśmy projekt do naszych możliwości. Mieliśmy plener i oparcie w Kazimierzu: hotele, wnętrza, magazyny, sale prób. To jest duża odpowiedzialność. Nie mogę zawieść ludzi, którzy mi zaufali. Ktoś nam dał chłodnię, ktoś coś przywiózł. Przyjechali chłopcy z piłą mechaniczną pociąć drzewo. Straż pożarna zrobiła nam deszczownicę. Kazimierskie Towarzystwo Wiślane dostarczyło łodzie, mieliśmy też od nich pole campingowe.

 

Być może jestem pierwszym partyzantem trzeciej RP w kinie. Ale na pewno nie jedynym. Kino niezależne zaczyna się w Polsce rozwijać. Zrobiliśmy naprawdę dużą rzecz na zasadzie odwetu na losie, który nie uśmiecha się do ciebie i nie daje wszystkiego na tacy. To wszystko trzeba mu wydrzeć.

 

Rozmawiała Aleksandra Różdżyńska

 

Okrągły Stół Literatów i Filmowców był spotkaniem pisarzy i reżyserów zorganizowanym przez PISF – Polski Instytut Sztuki Filmowej oraz Studio Munka przy Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. Festiwal Filmu i Sztuki „Dwa Brzegi” jest współfinansowany przez PISF.

27.10.2011