Plus Camerimage przyciąga tłumy

Terry Gilliam

Terry Gilliam i Nicola Pecorini. Fot. Marcin Kułakowski, PISF

 

Tłumy ludzi przyszły w niedzielę na spotkania z montażystką Thelmą Schoonmaker, szalonym reżyserem Terrym Gilliamem i niemieckim mistrzem Volkerem Schlöndorffem.

 

Drugi dzień Festiwalu Plus Camerimage upłynął pod znakiem spotkań. W południe warsztaty dla studentów prowadziła Thelma Schoonmaker, montażystka prawie wszystkich filmów Martina Scorsese, laureatka trzech Oscarów. Największa sala Filmówki pękała w szwach. Nie tylko zabrakło miejsc stojących – nawet korytarz prowadzący do auli był tak zatłoczony, że wielu osobom nie udało się przedostać do środka.

W czasie warsztatów Thelma skupiła się na analizie filmów, które ceni najbardziej – starych przedwojennych amerykańskich produkcji i tych, nad którymi pracowała ze Scorsese. Montażystka komentowała szczegółowo poszczególne sceny, podkreślając, jak ważna dla przekazu jest prostota. – Dawni mistrzowie częściej na nią stawiali, dlatego efekt na ekranie wydaje się szlachetniejszy. Po prostu pokazywali po kolei, co dzieje się w scenie, nie próbowali skojarzyć postaci i faktów na etapie montażu.

 

– Stałam się filmowcem dzięki temu, że poznałam Marty’ego, dlatego od ponad trzydziestu lat jestem jego wiernym współpracownikiem. To wspaniały reżyser: skoncentrowany i zdecydowany na planie. Uwierzcie, to bardzo ważne w tych fachu. Jest bardzo precyzyjny, choć oczywiście zdarza się, że zmienia zdanie. Nie do końca chyba odpowiada mu nowy komputerowy sposób montażu – jest za szybki. On musi wszystko przemyśleć, przeanalizować. Dla mnie to tylko narzędzie: bardzo pomocne, bo można bez bólu przygotować kilka wersji sceny. Przy taśmie filmowej to zdecydowanie trudniejsze.

– Ale wiedzcie, że i Martin ma duże problemy z zebraniem budżetu każdego filmu, przekonaniem do niego ludzi. Czasem zajmujemu to nawet dziesięć lat. To ogromna praca, najgorsza strona tej profesji. Wiele filmów Scorsese niemal by nie powstało – podkreślała w czasie dyskusji ze studentami, która spontanicznie rozpoczęła się po warsztatach.

Tłumy ludzi przyszły też na spotkanie studentów z twórcami filmu „Parnassus”: reżyserem Terrym Gilliamem, autorem zdjęć Nicolą Pecorini i producentką Amy Gilliam.

– Skończyliśmy ten film tylko dzięki pomocy przyjaciół. Po niespodziewanej śmierci Heatha Ledgera, zastąpili go w niektórych scenach Johnny Depp, Colin Farrell oraz Jude Law. Zgodzili się od razu. To nas uratowało, bo ani przez chwilę nie myśleliśmy o wykreowaniu jego postaci w komputerze – mówił Terry Gilliam. – Musieliśmy to skończyć właśnie dla Heatha. W czasie zdjęć to on bawił się najlepiej, dając wszystkim energię. Miał wspaniałą wyobraźnię, był otwarty na innych, inspirował wszystkich. Dlatego go nie kontrolowałem, pozwoliłem mu rozwinąć skrzydła. Ta energia została w ekipie nawet po jego odejściu. Myślę, że to widać na ekranie.

– Nie chcieliśmy odtwarzać rzeczywistości, ale raczej rodzaj marzenia sennego, jakiejś innej realności. Chodziło o przekazanie widzowi pewnego wrażenia za pomocą obrazu. Bohaterowie poruszają się w różnych światach, z których każdy powinien być dla odbiorców zaskoczeniem. O to nam chodziło – opowiadał studentom Nicola Pecorini.

Także przy tym filmie trudno było skompletować budżet. – Albo robisz mały film za 10 milionów dolarów, albo wielką produkcję za 100 milionów. Obraz za 25 milionów, taki, jak nasz, budzi nieufność, nawet jeśli obsada jest obiecująca. Studia nie wiedzą, czego mogą się spodziewać i boją się. Bezpieczniej jest zawsze odmówić – mówiła Amy Gilliam, córka reżysera.

– Z tatą pracuje się bardzo dobrze, choć jako producent muszę czasem powiedzieć mu, że po prostu nie starczy na coś kasy. Bo jego wyobraźnia jako twórcy naprawdę nie zna granic – żartowała.

W niedzielę z dziennikarzami spotkał się też Volker Schlöndorff, który otrzymał tegoroczną nagrodę Plus Camerimage za całokształt twórczości. To on podsunął Markowi Żydowiczowi pomysł festiwalu innego niż wszystkie.

– Kiedy dwadzieścia lat temu spotkałem Marka Żydowicza, myślał o zorganizowaniu imprezy filmowej. Zasugerowałem, żeby zrobił to w oryginalnej formule, gdzie gwiazdami nie byliby aktorzy i reżyserzy – mówił. – Jednak dużo bardziej, niż dobry pomysł, liczy się jego realizacja. Tak czy siak, jestem dumny, bo moja uwaga spowodowała, że poszedł w jakimś kierunku – dodał.

– Camerimage jest dla mnie miejscem spotykania starych przyjaciół i ludzi, z którymi dawno się nie widziałem. Tak było w tym roku z operatorem Igorem Lutherem. Nie rozmawialiśmy 20 lat, rozstaliśmy się w nieprzyjemnej atmosferze. Tym bardziej teraz miło było go spotkać i podziękować za to, co zrobiliśmy razem.

– Moje związki z Polską sięgają czasów dzieciństwa. Kiedy miałem kilka lat, ostrzegano mnie, żebym nie szedł do lasu, bo mogę tam spotkać Polaków. Był to rodzaj groźby, która bardzo działała na wyobraźnię młodego człowieka – wspominał. – Potem, kiedy studiowałem w Paryżu, poznałem wielu Polaków, którzy opowiadali mi o historii tego kraju. Zafascynowała mnie. Sporo się o niej dowiedziałem i mam też trochę swoich historii z nią związanych.

 

– Nie zdążę zrobić z tego wszystkiego filmów. Potrzeba dwóch żyć: jednego do przeżycia, a drugiego do opowiadania o tym – zakończył filozoficznie Schlöndorff.

 

29.11.2009