Premiera "Bez wstydu". Rozmowa z Filipem Marczewskim

Filip Marczewski. Fot. Marcin Kułakowski, PISF
Filip Marczewski. Fot. Marcin Kułakowski, PISF

 

18 lipca w warszawskim kinie Muranów odbyła się polska premiera współfinansowanego przez PISF filmu „Bez wstydu” w reżyserii Filipa Marczewskiego. W uroczystym pokazie, obok reżysera, wzięli udział m.in. scenarzysta Grzegorz Łoszewski, odtwórcy głównych ról: Agnieszka Grochowska, Mateusz Kościukiewicz, Maciej Marczewski i Anna Próchniak oraz producent Michał Kwieciński.

 

Wcześniej, 2 lipca, podczas 47. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Karlowych Warach, pokazywany w sekcji „East of the West” film miał swoją premierę międzynarodową. O filmie i jego odbiorze przez publiczność festiwalową z Filipem Marczewskim rozmawiał Jacek Dziduszko.

 

Jacek Dziduszko: Patrząc na plakat do filmu: zdjęcie, hasło reklamowe – ba! – nawet sam tytuł, można się spodziewać „Ostatniego tanga w Paryżu” w wydaniu kazirodczym. Tymczasem twój film jest bardzo subtelny.

 

Filip Marczewski: Temat filmu jest być może lekko skandalizujący, natomiast od samego początku zależało mi, by zrobić film subtelny i cieszy mnie, że „Bez wstydu” jest tak odbierane. Zagraniczni dziennikarze potwierdzili to, że takie potraktowanie tematu jest zaletą i że dzięki temu film jest ciekawszy i głębszy, niż można by się spodziewać po plakacie. Miłość kazirodcza to zbyt poważny i skomplikowany temat, by robić z niego łatwą zabawę.

 

Kazirodztwo jest tabu w prawie wszystkich kulturach.

 

Dokładnie. Wspólnie ze scenarzystą, Grzegorzem Łoszewskim, spotkaliśmy się z seksuologiem profesorem Zbigniewem Lwem Starowiczem, któremu daliśmy do przeczytania scenariusz i od którego chcieliśmy dowiedzieć się, czy to, co napisaliśmy jest prawdziwe, czy udało nam się uchwycić istotę takich relacji. Profesor Starowicz stwierdził, że relacje te przedstawione są w sposób niemal podręcznikowy i że historia zawarta w scenariuszu jest w pełni wiarygodna.

Inspiracja prawdziwymi historiami

Zresztą, pisząc scenariusz opieraliśmy się na rozmowach z osobami, które podejrzewaliśmy że są w takich związkach. Co prawda nikt z nich nie chciał się do tego przyznać, ale często stwierdzali, że dobrze znają temat, bo mają takich znajomych. To była oczywiście sytuacja niedomówienia: my nie mówiliśmy, że się domyślamy, a ta osoba udawała, że nie wie, że my się domyślamy. Poprosiliśmy też profesora Starowicza, aby skontaktował nas z którymś ze swoich pacjentów. Usłyszeliśmy, że nikt się na to nie zgodzi bo to jest największe tabu, jakie istnieje. Kiedy zaś zapytaliśmy go, ile ma takich przypadków, odpowiedział, że tygodniowo miewa 2-3. Jednym słowem: nie jest to tak rzadkie zjawisko, jak nam się wydaje.

 

Wątek kazirodztwa podjąłeś wcześniej w „Melodramacie”, który powstał siedem lat wcześniej. Mam jednak wrażenie, że pomysł ewoluował, dojrzewał, podobnie, jak dojrzewał bohater – w „Bez wstydu” nie jest to już 14-letni chłopak, a dorosły mężczyzna u progu studiów. Dlaczego tak długo nosiłeś w sobie tę historię?

 

Bohater jest już starszy, inny. Ale tak musiało być, jeżeli chcieliśmy opowiedzieć coś więcej o miłości kazirodczej, niż tylko historię zauroczenia dziecka starszą siostrą. Pisząc scenariusz „Melodramatu” miałem od samego początku poczucie, że jest w tym temacie potencjał na coś większego. Zresztą już podczas pierwszego zagranicznego pokazu „Melodramatu” podszedł do mnie znany czeski reżyser, Jan Sverak i namawiał, bym rozwinął ten temat i zrobił pełnometrażową fabułę.

 

Chciałbym spytać o szkielet gatunkowy, w tym wypadku oczywiście melodramatyczny. Wszyscy bohaterowie twojego filmu są nieszczęśliwi…

 

„Bez wstydu” to nie jest melodramat, a raczej dramat psychologiczny, w którym mamy melodramatyczną sytuację. Dotyczy to zresztą także mojego krótkiego filmu, który nieprzypadkowo zatytułowany był właśnie: „Melodramat”. W obydwu filmach wszyscy szukają miłości, każdy tęskni za tym, żeby być kochanym, zauważonym, ważnym dla drugiej osoby. W ten schemat wpisują się zresztą dobrze wątki poboczne.

 

Właśnie o nie chciałem zapytać. Dlaczego tłem dla głównej historii są antagonizmy między neonazistami a Romami? Zdjęcia kręciłeś natomiast w Wałbrzychu. Czy to wynika z tego, że znałeś to miasto, bo kręciłeś tam wcześniej dokument?

 

Miasto znam bardzo dobrze, zarówno ja, jak i scenarzysta Grzegorz Łoszewski. Na wstępnym etapie prac nad tekstem Grzegorz, Szymon Lenkowski (operator) i ja spędziliśmy wiele dni szukając między innymi tła dla naszej opowieści. Pamiętam, jak któregoś dnia znaleźliśmy się rano na stadionie sportowym, na którym odbywały się w latach trzydziestych dwudziestego wieku imprezy nazistowskie, w których uczestniczył Adolf Hitler i gdzie spotkaliśmy patrzących na nas z niechęcią skinów. A po południu spędziliśmy czas na cygańskim osiedlu, gdzie również przyglądano się nam z nieufnością. Było oczywiste, że obie grupy – delikatnie mówiąc – nie pałały też do siebie przyjaźnią. Tak więc tło, wątki poboczne podyktowała nam w znacznej mierze rzeczywistość. Ważne jest, by tło podkreślało lub przynajmniej miało odbicie w głównym wątku filmu.

 

Co się tyczy związku głównej bohaterki z mężczyzną o poglądach skrajnie prawicowych, wręcz faszyzujących (w tej roli Maciej Marczewski) to fakt, że idzie ona na tak daleko posunięty kompromis, pokazuje, jak bardzo chce odepchnąć od siebie, odrzucić skrywaną miłość do brata. Wybacza swemu „narzeczonemu” również jego zdrady, kłamstwa i nikczemności – a wszystko po to, by zatrzeć w pamięci obraz wydarzenia, w którym oboje z bratem posunęli się zbyt daleko; by wyrwać się z matni zakazanego uczucia.

 

Bardzo podoba mi się dobór aktorów, szczególnie w rolach głównych. Agnieszka Grochowska, jednocześnie szczupła i drobna, niczym kobieta-dziecko, w filmie jest bardzo seksowna i zmysłowa. Dzięki temu, jej filmowy brat może na nią projektować swoje erotyczne fantazje. Mateusz Kościukiewicz, z temperamentem Cybulskiego, wypada autentycznie w każdej scenie. Ale bardziej zaskakuje chyba wybór Grochowskiej, która gra tutaj trochę wbrew swojemu emploi.

 

Wszyscy mi mówili: nie zapraszaj na zdjęcia próbne Agnieszki Grochowskiej, ona nie pasuje do tej roli. Nie chciałem się z tym pogodzić, zwłaszcza, że pracowaliśmy już wcześniej: na pierwszym roku studiów zagrała maleńki epizod w mojej etiudzie. Dałem jej scenariusz, przyszła fantastycznie przygotowana. Godzinę sama się przebierała, robiła make-up. Kiedy weszła, zobaczyłem osobę zupełnie inną, niż wcześniej. A jak zaczęły się próby, to po kilku minutach wiedziałem, że ona musi to grać. Podobnie szybko zdecydowałem się na Mateusza Kościukiewicza i bardzo cieszę się z tego wyboru.

 

Kino kilkukrotnie przepracowywało temat kazirodztwa. Czy dla ciebie filmy takie jak „Old Boy” Park Chan-Wooka, „Więzy miłości” Michaela Winterbottoma, czy ze świeższych przykładów – „Wkraczając w pustkę” Gaspara Noego, były w pewien sposób inspiracją? To również filmy, które w żaden sposób nie piętnują kazirodztwa.

 

Nie ma wielu filmów na temat kazirodztwa. Starałem się dotrzeć do filmów o tej tematyce, ale tak naprawdę miałem poczucie, że muszę znaleźć swoją historię i opowiedzieć coś, co jest mi bliskie. Kiedy opowiada się tak strasznie emocjonalne, delikatne tematy, to z góry wiadomo, że zostanie się zaatakowanym. To samo już przeżywałem przy okazji „Melodramatu”.

 

A jednak „Melodramat” okazał się interesujący i zdobył kilkadziesiąt nagród na całym świecie, w tym nominację do studenckiego Oskara.

 

Mam nadzieję, że z nowym filmem będzie podobnie, tzn. że dla wielu ludzi będzie filmem ważnym, poruszającym trudny temat w interesujący sposób. 

 

Czy po pierwszych pokazach jest już jakiś feedback od widzów i dziennikarzy?

 

Osoby zajmujące się w Karlowych Warach kontaktami z prasą były zaskoczone aż tak wielkim zainteresowaniem filmem. Powiedzieli mi, że po pokazie prasowym rozmawiali z ponad trzydziestoma dziennikarzami z całego świata i tylko dwóm z nich film się nie podobał, inni zaś  mówili, że film jest dobry albo bardzo dobry. Zresztą już na samym pokazie prasowym dziennikarze siedzieli na schodach, bo zabrakło miejsc, a w kilka godzin po jego zakończeniu sprzedane zostały bilety na wszystkie pozostałe projekcje. Po tych projekcjach usłyszałem wiele dobrego, film wielu osobom się ewidentnie podobał. Ludzie opowiadali mi, że „Bez wstydu” w nich zostaje, że chodzi za nimi, wraca. Ktoś mi nawet powiedział, że ten film mu się śnił.

 

Rozmawiał Jacek Dziduszko

18.07.2012