Przemysław Wojcieszek: „Brakuje fermentu w młodym kinie"

Najnowszy projekt filmowy Przemysława Wojcieszka „Made in Poland” był prezentowany w listopadzie na targach Mannheim Meetings towarzyszących 57. Międzynarodowemu Festiwalowi Filmowemu w Mannheim-Heidelberg.


Festiwal w Mannheim, jeden z najstarszych i najważniejszych na świecie, jest uważany za imprezę, która odkrywa młode talenty reżyserskie. Tutaj karierę zaczynali: Francois Truffaut, Wim Wenders, Jim Jarmusch, Lars von Trier, Bryan Singer, Thomas Vinterberg i Krzysztof Kieślowski.

 

„Made in Poland” Przemysława Wojcieszka był jedyną propozycją z Polski zaprezentowaną na tegorocznej edycji Mannheim Meetings – targów, które towarzyszyły festiwalowi. Co roku spotykają się na nich twórcy, producenci i  dystrybutorzy filmów autorskich ze świata. Celem targów jest pozyskiwanie partnerów do koprodukcji oraz międzynarodowej dystrybucji i promocji projektów. 15-minutowy fragment wersji roboczej „Made in Poland” pokazali w Niemczech Przemysław Wojcieszek i dystrybutor Piotr Kobus.

 

Film opowiada historię zbuntowanego 16-letniego ministranta Bogusia, który chce wzniecić rewolucję na blokowisku. Będzie to ekranowa wersja spektaklu „Made in Poland” z 2004 r. Obraz jest na etapie postprodukcji. Jego producentem jest Skorpion Art. Promocją międzynarodową zajmuje się AP Mannana. Projekt otrzymał dofinansowanie PISF.

 

 

Znów mam frajdę przy pracy nad filmem

Rozmowa z Przemysławem Wojcieszkiem

 

Pierwsze Ujęcie: Jako jedyny Polak prezentowałeś swój projekt na Mannheim Meetings. Co Twoim zdaniem stanowi o jego sile?

 

– Historia, którą opowiadam jest żywa. Film ma być zrealizowany szybko, mocno. Główny bohater to buntownik – bardzo uniwersalna postać. To wszystko mogło spowodować, że projekt się spodobał. Gdy jesteś filmowcem z Polski, zawsze lepiej, jeśli Twój projekt odnosi się do rzeczy zrozumiałych dla obcokrajowców, wychodzi poza nasze wewnętrzne sprawy. Musi zawierać w sobie historię, którą widz zagraniczny może jakoś umieścić w lokalnym kontekście. Tak chyba jest z moją historią i właśnie dlatego chciałem ją zrealizować.

 

Na pewno ważne było też, że to był jedyny projekt z Polski w ramach Spotkań. Niestety, nikt z naszego kraju nie zgłaszał się tam od dawna.

 

Bardzo się cieszę, że pojechaliśmy do Mannheim, bo było tam kilkadziesiąt osób zainteresowanych projektem. Mam nadzieję, że to wpłynie na sprzedaż gotowego filmu i doprowadzi do następnych rozmów – na temat kolejnych produkcji. Wszyscy, z którymi rozmawialiśmy, czekają na pierwszą „okładkę” filmu – wersję roboczą. Jeśli w ciągu miesiąca będzie gotowa, wtedy zaczniemy rozsyłać screenery. Ale liczy się przede wszystkim to, że znamy już tych ludzi i oni nas znają. Dużo trudniej jest wysyłać materiał w ciemno, do firmy, gdzie nikogo nie znasz.

 

Na tym polega największa wartość takiej imprezy – można poznać ludzi. Jeśli jesteś tam po raz pierwszy i nikt cię nie zna, to nie robisz interesów przy stoliku, ale raczej przedstawiasz siebie i projekt i umawiasz się na kolejne spotkania. To jest maksimum tego, co można uzyskać. My z Piotrem Kobusem mieliśmy takich spotkań ponad dwadzieścia i w zasadzie każde było inicjowane przez drugą stronę. Przed dwa dni siedzieliśmy od 10.00 rano do 17.00, co pół godziny zmieniając stolik i rozmawiając na temat projektu z bardzo różnymi ludźmi, którzy prowadzą firmy dystrybucyjne i sprzedają prawa. Myślę, że teraz bardzo wiele zależy od tego, jaki będzie mój film i na jakie imprezy filmowe trafi. Natomiast zdobywanie pieniędzy na jakiś film o większym budżecie, koprodukcję polsko-zachodnią, to są minimum dwa lata pracy. Nawiązaliśmy w każdym razie sporo kontaktów i myślę, że w najbliższym czasie to zacznie przynosić rezultaty.

 

Mannheim to targi kina autorskiego, prawda?

 

– Takich targów kina autorskiego jest w Europie kilka. Dobrze się stało, że trafiliśmy z tym projektem właśnie tam, bo w Mannheim pojawiają się producenci, którzy są zainteresowani określonym rodzajem filmów. Przed rozpoczęciem targów wypełnia się rodzaj ankiety: trzeba podać budżet, okres realizacji – wszystko, co może dać rozmówcy pojęcie o skali projektu. W związku z tym zgłaszali się do nas ludzie, którzy specjalizują się w robieniu właśnie takich filmów – autorskich projektów realizowanych za stosunkowo niewielkie pieniądze.

I to ma sens, bo rozmowa dotyczyła konkretów: dystrybucji, poszukiwaniu środków na postprodukcję albo na następny projekt. Zwykle w czasie takich rozmów czuję, że to jest realne, że mogę dostać pieniądze. Od pewnego momentu potrafię zresztą wiązać swoje plany z możliwościami finansowymi. Jeśli interesuje mnie temat, to jestem w stanie przygotować skromny film, który jest jednocześnie moim filmem autorskim. A to sprawia mi największą przyjemność.

 

Nie myślisz, że największą szansę na dostrzeżenie za granicą ma właśnie nasze kino autorskie? Czy nie jest to w ogóle największa szansa dla młodych filmowców?

 

– Wydaje mi się, że tak. Taką mamy zresztą tradycję: polskie kino reżyserskie wpisuje się w podobny nurt w całej Europie. Większa część naszych filmów to produkcje autorskie. Najważniejsze w przypadku takich realizacji jest wypracowanie sobie marki, dobrej opinii. Jeżeli chcemy wejść z kinem autorskim do obiegu europejskiego, to zawsze wiąże się z rozpoznawalnością nazwiska twórcy. Myślę w ten sposób i staram się przedstawić „Made in Poland” jako część mojego cyklu autorskiego kina. Jeżeli udałoby się powiązać próbę realizacji własnych pomysłów z wychodzeniem do świata z tym, co robię, byłoby super. Dla mnie Mannheim to początek tej drogi.

 

Był moment, kiedy wydawało się, że odchodzisz od filmu. Jednak teraz robisz produkcję na podstawie swojej pierwszej sztuki teatralnej „Made in Poland”. Która forma kontaktu z widzem bardziej ci odpowiada?

 

– Można powiedzieć, że miałem cztery lata przerwy od kina. Sztuka „Made in Poland” to tak naprawdę scenariusz, który napisałem wiele lat temu dla Agencji Scenariuszowej, więc jakoś to się zamyka.
Co do kontaktu z widzem: każda forma jest dobra, jeżeli działa i ludzie chcą oglądać to, co im pokazujesz. Cztery lata temu byłem strasznie zmęczony atmosferą wokół kina w Polsce i moją działalnością filmową. Poczułem, że wchodzę w rzeczywistość, która mnie przydusza i przestaję się rozwijać jako scenarzysta, pisarz. Czułem przymus pisania historii współczesnych, których bohaterami byliby moi rówieśnicy i to mnie blokowało. Nie chciałem już robić kina.

 

Pomyślałem, że spróbuję użyć nowego języka – żeby znów poczuć radochę z tego, co robię. Zrobiłem osiem spektakli autorskich, teraz przygotowuję dziewiąty w Łaźni Nowej w Nowej Hucie. Raczej nie rozstanę się z teatrem. Mogę tam pokazać rzeczy, które dla języka kina byłyby nieczytelne. Teatr dał mi dużo – poczucie całkowitej niezależności i tego, że tak naprawdę można opowiadać o wszystkim. Brakowało mi chyba dystansu do kina, świadomości, czym kino w istocie jest. Myślałem, że jego język jest bardziej ograniczony. Ale widzę teraz, że kino nie musi koncentrować się tylko na opowiadaniu historii, które dzieją się tu i teraz, ale też ogólniejszą refleksją na temat nas wszystkich. Znów mam dużą frajdę przy pracy nad filmem. Czuję się jak dziecko, które bawi się zabawkami, których nie widziało wiele lat.

Teatr i film pobudzają inną stronę tej samej wrażliwości. Dlatego teraz chciałbym robić i jedno, i drugie. W każdej z tych dziedzin pracuje się inaczej, ale bardzo mi to odpowiada.

Poza tym, robienie tych dwóch rzeczy daje mi niezależność – nie jestem przypisany do jednej branży. Teraz, po kilku latach od debiutu, pracuję tylko tam, gdzie chcę pracować.

 

Bohater „Made in Poland” jest buntownikiem. We fragmentach, które pokazałeś na ostatnim festiwalu Era Nowe Horyzonty, 16-letni Boguś dużo  krzyczy, jest nawet agresywny. Oglądając to pomyślałam, że takich bohaterów jest mało w naszym kinie. Że wszyscy są pogodzeni ze swoim złym losem. Trochę szkoda.


– Bardzo chciałem, żeby moja opowieść była pojemną metaforą, odnoszącą się do dzisiejszej Polski. Dlatego mam nadzieję, że to się wznosi ponad problemy tego chłopaka i jego niezgody na świat.

 

A nie brakuje ci tego buntu w polskim kinie?

 

– Rzeczywiście, brakuje w naszym kinie fermentu, już od dawna. Niestety, wszystkie próby jego kreowania są sztucznie i bezsensowne. Prawdziwy ferment jest wtedy, kiedy pojawia się garść filmów, które wchodzą w dialog ze sobą, albo prezentują odmienne spojrzenia na te same rzeczy. W społeczeństwie, albo w teatrze bardziej czuję ten niepokój i dyskusję, niż w kinie. Ale teatr się nie liczy, bo jest on zamknięty na świat zewnętrzny.

 

Wciąż mamy za mało profesjonalnych scenarzystów, piszą reżyserzy i operatorzy filmowi, a ci zazwyczaj nic nie czytają. Nie lubię narzekać, ale po kilku latach w teatrze, kino polskie wydaje mi się żałośnie płaskie. Także kino autorskie. To wszystko jest na poziomie opowiadania prymitywnych historii. Poprawia się warsztat, bo jest więcej pieniędzy, ale kino polskie jest wciąż antyintelektualne. Nie ma punktu odniesienia do dyskusji, nie ma polemiki.

 

rozmawiała Aleksandra Różdżyńska

19.12.2008