Wspomnienie o Elżbiecie Czyżewskiej

Elżbieta Czyżewska
Fot. www.filmpolski.pl

 

– Czytałam gdzieś, że wszyscy mieszkańcy ziemi są oddaleni od siebie tylko poprzez sześcioro innych ludzi. Sześć stopni oddalenia pomiędzy nami, a każdym innym człowiekiem. Wstawcie nazwiska. Trzeba znaleźć sześciu właściwych ludzi, by nawiązać kontakt z każdym. Sześć stopni oddalenia pomiędzy mną, a każdym innym mieszkańcem tej planety. Ale trzeba znaleźć sześć odpowiednich osób – mówiła Elżbieta Czyżewska, grająca bohaterkę sztuki Johna Guare „Sześć stopni oddalenia”. Premiera sztuki odbyła się w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Miała być jej wielkim powrotem do Polski. Nie była. Zwróciła jednak uwagę na postać, która niemal ćwierć wieku wcześniej była w naszym kraju zjawiskiem zupełnie wyjątkowym.

O jej dzieciństwie opowiadała mi nieraz Agnieszka Osiecka. Elżunia wychowywała się na Tamce, gdzie były jeszcze stare domy i jakieś niedobitki przedwojennego cyrku Staniewskich. Jej mama, Jadwiga, była osobą czarującą. Powiedziałabym „kobietą od stóp do głowy”. Była wspaniałą krawcową, zaprzyjaźnioną z artystami. Mieszkała na Tamce z dwiema córkami: Elą i Krysią w mieszkanku niewielkim i dość dziwacznym, bo przerobionym ze sklepiku. Pani Jadwiga nigdy nie rozpieszczała swoich córek. Bardzo wcześnie starała się uczyć je samodzielności. Eli wróżyła karierę adwokacką. 

– Kiedy w 1958 roku pojawiła się w Studenckim Teatrze Satyryków wszyscy się w niej zakochaliśmy, bo była zjawiskiem niezwykłym. Duża pyzata buzia, włosy typu siano, odrobina piegów, uroda raczej proletariacka. Obłędny biust, który doprowadzał chłopców do szaleństwa. Trzymałyśmy się razem jak papużki-nierozłączki. Lubiłyśmy też wspólnie błaznować ze wszystkiego. Często chodziłyśmy na tańce. Przed wyjściem na parkiet Ela wypracowywała strategię działania: „Wybierz sobie, którego chcesz, bo mnie jest wszystko jedno” – mówiła w garderobie, gdy próbowałyśmy sobie poprawić nasz ubogi poststalinowski makijaż. 

Na ciekawą cechę Czyżewskiej zwrócił mi niegdyś uwagę Adam Hanuszkiewicz:- Ela miała taką cudownie babską cechę, chytrą i wspaniałą. Czuła się indywidualnością, narzucała swój język i zachowanie. Wymyśliła sobie np. chodzenie ze sztywną lewą ręką w kieszeni. I wkrótce tak właśnie chodziła cała młodzież. Kiedy zobaczyła coś oryginalnego u koleżanki, szybko wykrzykiwała: „Masz to ode mnie”. W wymyślaniu nowych rzeczy nie znosiła bowiem konkurencji. Miała coś, co wynikało z jej trudnego dzieciństwa, a ujawniło się potem w kompleksie prowincjonalnej dziewczyny. Małe, drobne, zupełnie bezinteresowne kłamstewka. To była taka jej fantazja. Mówiono o niej „Cybulski w spódnicy”. Mnie, dzięki inteligencji i przewrotności przypominała raczej Gustawa Holoubka.

W pierwszej połowie lat 60. ubiegłego wieku nie mogła dosłownie opędzić się od propozycji filmowych i teatralnych. Grała w najlepszym wówczas teatrze Dramatycznym w Warszawie.

– Rano próba w teatrze, potem kamerowa w telewizji. Wieczorem spektakl w teatrze, a potem samochodem na nocne zdjęcia do Łodzi. – mówiła w jednym z wywiadów. – Kręcimy scenę, w której w pewnej chwili mamy wyjść spod stołu. Zbliża się moment mojego „entrée”, kamera podjeżdża. A ja nie wychodzę. Zasnęłam; kiedy rano podjechałam znów do telewizji, nie wiedziałam już, jak się nazywam.

Znajdowała się wtedy u szczytu sławy, chwalona przez krytykę, uwielbiana przez widzów, którzy kilka lat z rzędu przyznawali jej swe najwyższe wyróżnienie: Złotą maskę. Czyżewska nie odrzucała niemal żadnej propozycji. Zdecydowała się nawet, kiedy ją o to poproszono, poprowadzić Festiwal Piosenki w Sopocie.

Dobrze czuła się zarówno w komediach: „Giuseppe w Warszawie”, „Gdzie jest generał”, „Żona dla Australijczyka”, w filmach psychologiczno-obyczajowych: „Dziewczyna z dobrego domu”, „Zuzanna i chłopcy”, „Milczenie”, kostiumowych: „Rękopis znaleziony w Saragossie”, „Godzina pąsowej róży”, dramacie współczesnym „Ktokolwiek wie”, „Przerwanym locie” i „Zaduszkach”. W tzw. młodym kinie wystąpiła w „Rysopisie” u boku swego ówczesnego męża Jerzego Skolimowskiego.

Przełomowym momentem w jej drodze artystycznej i życiowej była premiera spektaklu „Po upadku” Artura Millera, którą zobaczył przebywający wówczas w Warszawie David Halberstam, korespondent „Timesa” w Warszawie. Po przedstawieniu odbył się wielki bal, na którym Czyżewska i Halberstam stanowili nieodłączną parę. On, laureat Nagrody Pulitzera, tańczący walca, jak w piosence Tuwima „z panną, madonną, legendą tych lat”. Wkrótce stali się małżeństwem, a związek słynnego amerykańskiego dziennikarza z gwiazdą kina komunistycznej Polski był przedstawiany jako jedna z najbardziej romantycznych historii zimnej wojny.

Czyżewska lubiła rzucać wyzwanie losowi. Kiedy okazało się, że świeżo poślubiony mąż za swe żydowskie pochodzenie, a także artykuł o komunistycznej Polsce, który rozwścieczył sekretarza KC Władysława Gomułkę zmuszony jest opuścić nasz kraj, Czyżewska pojechała wraz z nim.

– Kiedy byłam żoną swego szanowanego i podziwianego męża, okoliczności towarzyskie nie pozwalały mi obijać się po teatrach off-Broadway. Potem na przeszkodzie stały sprawy językowe i brak agenta. – przyznała aktorka.

Upragnione propozycje teatralne i filmowe nie nadchodziły, potem rozpadło się małżeństwo i aktorka utrzymywała się głownie z alimentów. Wtedy przyjmowała każdą, nawet najdrobniejszą propozycję.

– Ela wnosiła jakieś światełko, jakiś promień emanujący na widownię, była jedną z pierwszych aktorek, o których pomyślałem robiąc „Wszystko na sprzedaż” – mówił mi przed laty Andrzej Wajda. Reżyser pracował z nią także w Teatrze Akademickim w Yale, obsadzając ją w „Białym małżeństwie”, a potem „Biesach”. W jednej z recenzji, jaka ukazała się wówczas w „Newsweeku” można było przeczytać „Ta aktorka posiada prawdziwie tragiczną głębię odczuwania”.
Propozycji teatralnych, jak i filmowych było jak na lekarstwo: zagrała w „Pozytywce” Costy Gavrasa, „Pocałunku przed śmiercią” Deardena, „Cadillac Man” z Robinem Williamsem. 

Coraz częściej jednak pojawiły się głosy, że dla Czyżewskiej życie za oceanem to rodzaj klinicznej śmierci artystycznej.

– Osuwam się coraz niżej w życiu, sprzedając za bezcen raz obraz, a raz kanapę. W lodówce pustki, a znane nazwiska w notesie. Polacy, których wydarzenia grudnia 1981 roku zatrzymały w USA bardzo na ten notes liczyli – wyznała z sarkazmem na łamach New York Times.

Mówiła, że w czasie wspólnych spotkań z Januszem Głowackim zrodził się pomysł sztuki „Polowanie na karaluchy”. Czyżewska grała więc w jej prapremierze w Woodstock. Spektakl odniósł sukces, miała więc pretensję, że w Nowym Jorku na życzenie producenta jej rolę zagrała Dianne West. Podczas jednego ze spotkań mówiła mi także, że bardzo liczyła na tytułową rolę w filmie Yurka Bogajewicza „Anna”, zwłaszcza, że scenariusz – jak twierdziła – powstał z jej inspiracji i opowiadał o jej przyjaźni z szukającą swego szczęścia za oceanem Joanną Pacułą.

Wielu zadaje sobie pytanie, dlaczego wolała podtrzymywać mit aktorki odnoszącej sukcesy za oceanem, niż wrócić do Polski. Zapomina się jednak, że tu musiałaby właściwie wszystko zaczynać na nowo. A na to, chyba jednak nie miała już siły.

 

Jan Bończa-Szablowski

30.06.2010