Roma Gąsiorowska: "Najwięcej osiągają niekorni"

Roma Gąsiorowska

Roma Gąsiorowska. Fot. Marcin Kułakowski, PISF

 

Rozmowa z Romą Gąsiorowską, nominowaną do Nagrody im. Zbyszka Cybulskiego dla młodych aktorów za role w filmach „Wojna polsko-ruska” Xawerego Żuławskiego i „Jestem twój” Mariusza Grzegorzka.

Obie twoje bohaterki kierują się w życiu emocjami. Czy nad tymi rolami pracowałaś podobnie?

 

Roma Gąsiorowska: – Zdecydowanie nie. Jako aktorka staram się zawsze, żeby moje postaci były pełne emocji i prawdziwe. Może stąd to podobieństwo? Sama jestem bardzo emocjonalną osobą i to się pewnie przenosi na ekran. Jednak mogłabym o tych dwóch procesach dochodzenia do postaci powiedzieć wręcz, że to dwa skrajne bieguny.

 

„Wojna polsko-ruska” Doroty Masłowskiej, na której oparty jest film, to bardzo inspirująca proza. Kiedy czytałam ją w liceum, obrazy same pchały mi się pod powieki. Ta powieść jest ognista, gęsta, dziwna, nawet abstrakcyjna. Pozwala na wiele interpretacji. Krążyła w moim życiu ze trzy lata przed filmem. A film Xawerego Żuławskiego był spektakularną i wielką produkcją, według zasady: „szybko, mocno i dużo”. Xawery jest bardzo odważnym reżyserem. To mi imponowało, zaufałam mu, puściliśmy się wszyscy razem w nieznane.

 

Pracując nad rolą opierałam się przede wszystkim na tekście i naszych wspólnych z reżyserem wyobrażeniach na temat postaci Magdy. Emocje to był tylko wierzchołek góry lodowej. Najpierw przeanalizowaliśmy dokładnie każdą stronę scenariusza, a dopiero potem szukaliśmy w tym bohaterki z krwi, kości i mięsa.

Pomogły mi w tym próby z Xawerym i Borysem Szycem. Chcieliśmy znaleźć coś, co by nakreśliło tę postać w sferze ludzkiej, uniwersalnej. Żeby to nie była jednowymiarowa panienka, której największym problemem są tipsy. Ona jest twardzielką. Kiedy pęka, to w zasadzie tylko na chwilę, a potem się szybko zbiera.

 

A przy „Jestem twój”?

 

– Było dokładnie odwrotnie. Kiedy przeczytałam scenariusz, miałam poczucie, że to bardzo skomplikowana emocjonalnie postać. Nieoczywista, nieprzewidywalna, o słabej konstrukcji psychicznej. Próbowałam przede wszystkim oddać rozchwianie emocjonalne bohaterki, brak kręgosłupa. Analiza pojawiła się później – dużo się dowiedziałam o Alicji już w trakcie gry i pokochałam tę postać.

 

Struktura scenariusza – opartego na sztuce teatralnej – była inna niż przy filmie Xawerego. Opisywała raczej kolejne sceny niż emocje bohaterów. Dzięki temu mogłam zbudować postać w wyobraźni.

W porównaniu do „Wojny” praca na planie „Jestem twój” była bardzo kameralna, zbliżona do pracy w teatrze. Mieliśmy dużo prób w domu, w którym potem graliśmy. W tym filmie prawie wszystko się działo w jednym pomieszczeniu, jak w spektaklu. Reżyser starał się, żeby sceny były kręcone chronologicznie, żebyśmy dojrzewali wraz z bohaterami.

 

Używaliśmy środków raczej teatralnych niż filmowych i mam wrażenie, że na tym polegało ryzyko, które podjął Mariusz Grzegorzek. On jest specjalistą od traum i różnych historii głęboko psychologicznych. Uwielbia je. Mariusz jest bardzo wrażliwym artystą. Nie do końca stoi na ziemi. Szuka i idzie w nieznane. Jakby miał głowę gdzieś w chmurach.

Dla aktorów to była bardzo ciekawa przygoda. Wszyscy zjeżdżaliśmy windą do wnętrza siebie i szukaliśmy tam pokładów psychodelii.

 

I „Jestem twój”, i „Wojna” są bardzo naładowane emocjami, ale w inny sposób. Na szczęście przy obu produkcjach miałam ten komfort, że były próby. W przypadku „Wojny” polegały one na szukaniu formy. Na tym się skupialiśmy. Przy „Jestem twój” próbowaliśmy się tej formy pozbyć. To nazywam dwoma biegunami.

 

Kiedy Alicja z filmu Mariusza Grzegorzka pojawia się w życiu siostry, to nagle wszystko zaczyna się układać. Mimo, że jest taka rozchwiana, to jednak uspokaja atmosferę. Też tak odbierasz tę postać?

 

– To ciekawe, nie zastanawiałam się nad tym. Może przejmuje traumę innych na siebie? Na zasadzie, że jeśli spotykasz kogoś, kto ma większe problemy niż ty, to od razu bierzesz się w garść…

Myśmy się świetnie zgrały na planie z Małgosią Buczkowską, która gra moją siostrę. Już na zdjęciach próbnych było widać, że mamy bardzo podobne konstrukcje aktorsko-emocjonalne, podobne wibracje. Naprawdę, rozumiałyśmy się podskórnie. To chyba było dla Mariusza pożywką, mógł z tego dużo czerpać.

Ja byłam świeża w tym składzie aktorskim, oni wszyscy pracują razem w teatrze. Nie wchodziłam w rejony, które oni już znają, przyniosłam coś zupełnie nowego. To była ciekawa wymiana, obustronnie inspirująca.

 

Mówisz zawsze, że z Xawerym Żuławskim pracuje się na poziomie wymiany energii. Że on daje dużo od siebie, ale też wymaga. Odpowiada ci taki intensywny styl pracy?

 

– Przez kilka lat narzuciłam sobie taki styl. Kiedy podchodzę do zadania, to wykonuję je na dwieście procent. I dlatego z Xawerym bardzo fajnie się to układało. Bo on jest podobnym człowiekiem, też wchodzi na full, bez kompromisów. Jest bardzo konkretny, wie, czego chce. Lubię to. Podobało mi się, że miał tak niesamowitą siłę. Bo wiadomo, jak się robi film, to trzeba walczyć. Szczególnie, jeśli jest się młodym reżyserem.

 

Aktorzy mieli taki układ z Xawerym: zaufaliśmy mu, ale on nam przysiągł, że nie puści żadnego dubla, który będzie niedobry. I cisnął, nawet w ekstremalnych warunkach, kiedy byliśmy wykończeni albo nie było już czasu. Jestem mu za to bardzo wdzięczna. On miał to wszystko przemyślane. Tak powinno być, wtedy można osiągnąć dobry efekt. Bo kiedy reżyser dopiero na planie zastanawia się, jak ma wyglądać film, kiedy mówi do ekipy „Zaproponujcie mi coś”, to zazwyczaj aktor się blokuje albo denerwuje – brak mu osoby, która panuje nad sytuacją.

 

Pracujesz zarówno przy dużych produkcjach, jak i krótkich filmach ludzi przed debiutem. Czy warunki są podobne?

 

– Przy małych projektach jest bardzo ciężko: ze sprzętem, z czasem, z opieką nad tym wszystkim. Mam wrażenie, że ci młodzi twórcy nie mają gdzie się nauczyć warsztatu, którego szkoły dają tylko liznąć. Myślę, że przydałaby im się jeszcze większa pomoc.

 

Ja sama staram się ich wspierać, biorąc udział w takich bardzo niskobudżetowych produkcjach. Ale coraz rzadziej, bo czasem warunki są naprawdę upokarzające. Przy wyborze projektów słucham intuicji. Wybieram te, w których widzę, że autor jest bardzo zdolny i myślimy podobnie, albo kiedy historia jest ciekawa.

Ale prawie wszystkie scenariusze są takie same. Mam wrażenie, że ingeruje się w myślenie młodych filmowców. Prowadzi się ich do schematu, co jest zubażające dla nich i dla widza.

 

Ale kto to robi, producenci?

 

– Producenci to ostatnie ogniwo. Chodzi raczej o przekazywanie wiedzy na ten temat. Niekoniecznie trzeba brać sobie do serca to, co mówią w szkołach, bo nie zawsze uczą tam najlepsi fachowcy. Oni siedzą na planach filmowych. Widzę, że najwięcej osiągają właśnie ci niepokorni, którzy mają w sobie bunt, indywidualne spojrzenie i silę, żeby o tym mówić.

 

W tym kontekście bardzo dobrze wspominam pracę przy „Mojej nowej drodze”. Tam spotkałam ludzi, którzy mają coś własnego do powiedzenia. Reżyserka Basia Białowąs sama napisała scenariusz. Bardzo zdolna dziewczyna. Operator Bartek Piotrowski to też debiutant – z wielką pasją i świeżymi pomysłami.

Bo wiesz, przy takich krótkometrażowych projektach zawsze się mówi, że robimy to dla sztuki, że artyści muszą sobie pomagać. Często słyszę: „Zapraszamy, bardzo nam zależy”. A potem znów ta prowizorka na planie, opóźnienia. Gdyby to wszystko lepiej zorganizować, to aktorzy nie mieliby problemu, żeby w tym grać. Rzeczywistość jest taka, że pracuje się bez pieniędzy i w złych warunkach.

 

No, ale skoro założenie jest takie, że robimy to dla sztuki i mamy wspólny cel, to może na planie jest większe porozumienie między ludźmi, dobra atmosfera…

 

– To „robienie dla sztuki” zwykle ogranicza się do ekipy artystycznej. A na planie jest bardzo dużo ludzi, bo trzeba przecież obsłużyć wszystkie te światła, kamery i kable. Oni, mimo, że dostają jakieś pieniądze, są często znudzeni, jeśli to nie jest praca, którą kochają. To psuje atmosferę, twórcy się czują niezręcznie. Myślę, że są dwie opcje: albo w ogóle nie robić takich produkcji, albo robić je w takich warunkach, żeby wszystkim to sprawiało przyjemność. Nawet, jeśli pracujemy bez pieniędzy.

 

Młodzi filmowcy muszą na każdym kroku udowadniać, że mają coś do powiedzenia. Do tego jeszcze przebijać się przez kwestie organizacyjno-produkcyjne. To zabiera energię twórczą, wyczerpuje człowieka. Może tak musi być. Tylko wielcy rozbijają ten mur i coś osiągają.


Warto grać u młodych reżyserów?

 

– Wszyscy chyba liczymy na świeżą krew, dlatego zawsze jestem ciekawa ich projektów. Ale dostaję bardzo mało oryginalnych rzeczy. Najczęściej odrzucam teksty zachowawcze. Mam wrażenie, że większość jest pisana na podstawie nijakiego podręcznika scenariuszowego.

Jednocześnie obserwuję, że jeśli ktoś ma ochotę powiedzieć coś niewygodnego, to jest problem, bo niewiele osób decyzyjnych lubi ryzykować. Znam osoby, które od kilku lat chodzą z jakimś pomysłem i nie mogą znaleźć na niego pieniędzy. Mniej wymagający widz zawsze wybierze przewidywalną historię, a takich niestety jest więcej i w ogóle to jest łatwiejsze.

 

Wiesz coś o wymagającej publiczności. Założyliście ze znajomymi Stowarzyszenie Twórców Sztuk Wszelkich.

 

– Chcieliśmy pracować gdzieś na pograniczu mainstreamu i offu, zarabiać pieniądze i robić ciekawe rzeczy. To by wyszło wszędzie na świecie, tylko nie u nas. W Polsce urzędnicy są ciągle mało zainteresowani sztuką.

Naszym głównym założeniem było to, żeby rozwijać się na wszystkich możliwych polach artystycznych. Taka idea człowieka renesansu, który nie ustaje w poszukiwaniu: „skoro mam talent, to mogę go rozwijać, dzielić się nim z innymi”.

Stowarzyszenie organizowało warsztaty, zapraszało ludzi z zagranicy. Potencjał był ogromny.
Robiliśmy performance, założyliśmy zespół muzyczny, organizowaliśmy sesje zdjęciowe, kręciliśmy filmy, ja robiłam kostiumy. Wszystko, co nam wpadało do głowy. Udało nam się zrobić trwający miesiąc festiwal, w ramach którego odbywały się po trzy, cztery imprezy dziennie.


Ale Stowarzyszenie zawiesiło działalność.

 

– Tak, nie daliśmy rady finansowo. Bardzo to przeżyliśmy. Wynajęliśmy przestrzeń od miasta, kilkaset metrów. Ale miasto nam nie pomogło. Płaciliśmy trzynaście tysięcy miesięcznie. Rzuciliśmy się trochę z motyką na słońce. Pakowaliśmy w to masę pieniędzy, które ja na przykład zarabiałam w serialu.

Stowarzyszenie działało pół roku, potem postanowiliśmy poszukać sponsora. Ale zaczynał się właśnie kryzys i nikt nie chciał zaryzykować. Nie mieliśmy też managera, kogoś od spraw administracyjnych. Nie ogarnęliśmy tego. Teraz myślę, że szkoda, że nie zaczęliśmy trochę spokojniej, od mniejszej przestrzeni. Ale i tak ciągle się spotykamy i tworzymy. Zawodowo i jako krąg znajomych.


Reaktywacja samego Stowarzyszenia jest możliwa?

 

– Już są pomysły, żeby w styczniu reaktywował się zespół. Różnica jest taka, że nie szukamy przestrzeni.


Myślisz, że takie inicjatywy mają szansę dotrzeć do ludzi, znaleźć jakąś niszę?

 

– Nasza dotarła. Mieliśmy odzew na to, co robimy. Jednym z celów było stworzenie grupy stałych odbiorców. Chcieliśmy wchodzić z nimi w dialog. Pytać, czego potrzebują, oczekują, co jeszcze chcieliby przeżyć.

 

Bo wiadomo, że my lubimy działać artystycznie. Jednak ważne jest też, czy to przemawia do publiczności. Ze Stowarzyszeniem tak było. Na zakończenie naszego festiwalu przyjechało bardzo dużo ludzi, szczególnie młodych. Trzymali kciuki. Padały słowa, że jeśli nam się nie uda, to już nikomu, że czekali na taki kreatywny skład.

 

Gdzie można się czegoś dowiedzieć o Stowarzyszeniu, o jego nowych pomysłach?

 

– Mamy stronę internetową, ale dawno jej nie aktualizowaliśmy. Minął już pawie rok od zawieszenia działalności. Adres to: www.stsw.org.

Jeśli będziemy cos robić, na pewno o tym napiszemy. Na razie wszyscy się rozeszli do swoich norek i zaczęli pracować na siebie.

 

„Wojna polsko-ruska” jest filmem młodych twórców: poczynając od książki Doroty Masłowskiej, na której oparty jest scenariusz, przez reżysera i innych twórców za kamerą, po aktorów. Prawie wszyscy nominowani w tym roku do Nagrody Cybulskiego zagrali u młodych. Mówi się o zmianie pokoleniowej w polskim kinie. Czujesz to?

 

– Tak, od kilku lat. Kiedy pracowaliśmy z Jankiem Komasą i Piotrkiem Głowackim nad „Odą do radości”, to pamiętam, jak mówiło się w Gdyni, że nastał czas młodych. A to było już parę lat temu. Okazało się potem, że Janek miał dużo problemów, żeby zrobić pełnometrażowy film.


Robi go teraz.

 

– Tak, w Studiu Kadr. Znów będziemy razem pracować. Pocieszające jest to, że obniża się średnia wieku debiutujących. Nareszcie!

Ale Janek też musiał się nachodzić. Reżyser jednemu projektowi poświęca trzy, cztery lata. A aktor ma szansę doświadczyć różnych rzeczy, w ciągu roku pracować z wieloma twórcami.

 

A myślisz, że młodzi reżyserzy to też szansa dla aktorów, żeby opowiadać o swoim pokoleniu?

 

– Mam wrażenie, że we wszystkich moich rolach mówiłam w imieniu ludzi młodych. Nigdy nie zagrałam osoby, której bym nie rozumiała. Może tu chodzi o moje warunki, o to, że mam cały czas energię młodości i to widać.

 

Wiesz, ja chyba mam też dużo szczęścia do mądrych reżyserów. Nawet jeśli nie młodych, to na pewno mających misję, myśl do przekazania Nie bardzo interesują mnie inne projekty.

Kiedy pracowałam z Pawłem Borowskim przy „Zerze”, poczułam wielką inspirację. Dał mi wiarę, że można konsekwencją i przemyślaną drogą dojść do czegoś. Bardzo cenię takie osoby – które nie poddają się i nie ulegają naciskom. W świecie filmu trudno jest nie być chorągiewką na wietrze, nie wchodzić w układy.

 

Dlatego warto, żeby młodzi szukali swojej drogi i własnego języka. Mówi się, że już wszystko było, ale tak się zawsze mówiło. To pójście na łatwiznę, bo daje przyzwolenie na korzystanie z utartych schematów. Artysta, który ma coś do powiedzenia, zawsze musi spotkać kogoś, kto mu uwierzy, kto go poprowadzi i będzie miał ochotę go wysłuchać. Może właśnie coś takiego się teraz dzieje. Pojawia się coraz więcej ciekawych osób. Dochodzą do głosu. Może to jest ten przełom? Wylało się już tyle schematów i powtarzalności, że trzeba szukać czegoś nowego.

 

Rozmawiała Aleksandra Różdżyńska

 

02.12.2009