Rozmowa z Aną Brzezińską

Ana Brzezińska. Fot. Marcin Kułakowski, PISF
Ana Brzezińska. Fot. Marcin Kułakowski, PISF

 

Rozmawiamy z Aną Brzezińską, reżyserem filmu dokumentalnego „I Want (No) Reality”, którego premiera odbyła się w ramach 9. Planete+ Doc Film Festival. Film Any Brzezińskiej był współfinansowany przez PISF – Polski Instytut Sztuki Filmowej.

 

PISF: Dla jakiego widza przygotowałaś swój debiut?

 

Ana Brzezińska: Nie powiem, że to film dla każdego, bo to trochę nieskromne. Ale chciałabym, żeby tak było. Po premierze okazało się, że to film dla widza spoza naszej branży. Z tego, co wiem, najlepiej przyjęli go ludzie, którzy ze środowiskiem artystycznym nie mają nic wspólnego. Bardzo mnie to cieszy, bo nie ukrywam, że taki był mój cel. Zaczynając pracę nad „I Want (No) Reality”, myślałam o reportażowo-biograficznym krótkim metrażu. Czas mijał i zorientowałam się, że może powstać film nie tyle o zespole teatralnym, ale o tym, jakich wyborów dokonują ludzie, kiedy żyją w zgodzie ze swoją pasją, ze swoimi przekonaniami.

Film o aktorach i aktorstwie

Artyści przyjmują ten film bardzo różnie. Są tacy, którzy się w nim zakochują, tacy, którzy są nim po prostu wzruszeni, bo rymuje im się z tym, co robią, zwłaszcza biorąc pod uwagę jak poważne kłopoty ma obecnie środowisko ludzi związanych z kulturą. Sektor kreatywny bardzo dobrze reaguje na film; ludzie mówią, że „I Want (No) Reality” przypomina im, po co w ogóle robią to, co robią. Zdarzają się jednak też tacy, którzy uważają ten film za sentymentalny. Z ludźmi teatru jest jeszcze inaczej. Na przykład moja matka, która przez wiele lat była aktorką, przez cały czas się śmiała, bo przypomniała sobie przez co latami przechodziła w teatrze przed wejściem na scenę. Miałam kłopot z tym, jak robić film o aktorach. Jaką prawdę da się osiągnąć, kiedy bohaterem dokumentalisty jest aktor? Prawdą aktorów jest chyba to, że nie mogą przekroczyć progu swojego aktorstwa.

 

Dlaczego zdecydowałaś się na realizację filmu o środowisku teatralnym? Przecież nawet jeden z twoich bohaterów mówi: „nienawidzę filmu”!

 

Z dwóch powodów: po pierwsze dlatego, że pomysł na film zjawił się w chwili, w której zjawili się ludzie. Zaczęło się od wstrząsającego spotkania z Needcompany. Wspaniale było na nich patrzeć i powoli ich poznawać. Po 5 latach wciąż mam poczucie pewnego niedosytu i cały czas widzę, jak grupa rozwija się artystycznie. Można by nakręcić o niej serial. Także pomysł wziął się z ludzi. Drugi powód jest taki , że wychowałam się w teatrze, skończyłam szkołę teatralną, a w momencie, kiedy spotkałam Jana Lauwersa w Awinionie, przechodziłam rodzaj załamania, towarzyszyło mi poczucie bezsensu. Myślałam, że moje marzenie o tym, czym jest teatr i jaki mógłby być, kompletnie się wyczerpało. Spotkanie z Needcompany pokazało mi, że jest inaczej.

Spełnienie marzeń o sztuce

Czułam ogromną satysfakcję z tego, że wreszcie spotkałam takich artystów, jakich zawsze szukałam. To było spełnienie moich marzeń o sztuce. Jednocześnie byłam rozdarta, bo to nie było moje. Wiedziałam, że nie mogę do nich dołączyć, że w żaden sposób tego nie powtórzę. Zaczęłam robić film, żeby to jakoś załagodzić. Pracowałam już wtedy w telewizji i eksperymentowałam z medium filmowym, z którym wcześniej nie miałam kontaktu. Kręcąc „I Want (No) Reality” uświadomiłam sobie, co chcę robić w życiu, że chcę kręcić filmy i że nie wrócę do teatru.

Film, który zmienia życie

Film jest potężnym medium ze względu na możliwości, które daje. W filmie ma się dużo większą kontrolę nad tym, co się robi, jest się w mniejszym stopniu zdanym na przypadek. I przede wszystkim film zostaje: wychodzisz z montażu i następnego dnia wracasz do tego samego materiału, wreszcie nie masz poczucia, że wszystko ci się rozpada. Najważniejsza przygoda w moim życiu zawodowym wydarzyła się zatem przy okazji: człowiek, który przyszedł z teatru, żeby zrobić o nim film podczas produkcji pożegnał się z teatrem i stwierdził, że zmienia zawód.

 

Dlaczego realizacja filmu zajęła aż  5 lat?

 

Oczywiście miało to związek z pieniędzmi. Na szczęście szybko zjawili się ludzie, dzięki którym ten film miał szansę powstać. Większość naszej ekipy pracowała za minimalną stawkę, albo wręcz za darmo. Kluczowe było wsparcie moich producentek: Danuty Gęgotek i Katarzyny Siniarskiej, a także montażystki Agnieszki Glińskiej. Przez cały czas miałam wiele wsparcia, nawet na etapie postprodukcji ludzie się zakochiwali w materiale i dołączali do nas. Bohaterowie filmu okazali się tak inspirujący, że wiele osób mówiło: „Dobra, nieważne, róbmy to!”. To samo dotyczyło decydentów – wielu z nich włączyło się dopiero z upływem czasu.

Film ze wsparciem PISF

Ogromną pomocą było dla nas wsparcie ze strony PISF i dyrektor Agnieszki Odorowicz. Dobrze się stało, że realizacja filmu trwała tak długo. Dzięki temu powstało coś głębszego niż prosty reportaż. Istniało duże ryzyko, że zrobimy laurkę, bardzo się tego bałam. Konsultowałam się z wieloma osobami, niektórzy mówili, że powinnam się postawić przeciwko bohaterom. Nie chciałam tego robić. Sądzę, że upływ czasu pomógł uczynić ten film bardziej wieloznacznym. W przypadku człowieka, który nigdy wcześniej nie kręcił filmów, ważne jest, żeby miał szansę działać na różne sposoby. Za to na ostatnim etapie, kiedy byliśmy już po zdjęciach, usiadłyśmy z Agnieszką do montażu i pierwsza wersja filmu była gotowa w tydzień. Miałyśmy błyskawiczne tempo pracy, nie mówiąc o tym, że osiągnęłyśmy niezwykłe porozumienie. Świetnie nam się pracowało.

 

Montażystka Agnieszka Glińska bardzo często współpracuje z debiutantami.

 

To była wspaniała współpraca. Mam nadzieję, że będziemy dalej razem pracowały. Nie było między nami żadnych nieporozumień, nie mówiąc już o kłótniach. Byłyśmy ze sobą cały czas, nie było tak, że Agnieszka dostała materiał i tyle. Z racji tego, że sama montuję, chciałam przy wszystkim być. Nie tylko na poziomie technicznym, ale merytorycznym i dramaturgicznym, montaż okazał się etapem przełomowym. Na starcie miałyśmy prawie 100 godzin materiału, po pierwszej selekcji zostało około 30. Po pierwszym tygodniu zrobiłyśmy sobie przerwę, żeby zebrać opinie od ludzi, potem zrobiłyśmy korekty i nasza praca dobiegła końca. Całą środkowa część filmu, która dotyczy sztuki, zrobiłyśmy pierwszego dnia i tak już zostało. Albo miałam szczęście, albo spotkałyśmy się w idealnym momencie.

 

Twój film był jedynym polskim akcentem w konkursie Doc Art Festiwalu Planete+ Doc. Jak sądzisz, z czego to wynika?

 

Zastanawiałam się nad tym. Przecież powstają w Polsce filmy o artystach. Może problem z filmami o sztuce polega nam tym, co było widać w werdykcie jury, że są one zwykle zbyt hermetyczne. Zależało mi na tym, żeby zrobić taki film o sztuce, że jeśli do kina przyjdzie pani z banku, albo pan, który pracuje na poczcie, to będą mieli absolutną jasność odnośnie do tego kim są ci ludzie i o co im chodzi. Że poczują z nimi bliskość na poziomie zasadniczym. Wydaje mi się to bardzo ważne, zwłaszcza dzisiaj, kiedy artyści ciągle muszą tłumaczyć się z tego, że nie są UFO i że mają prawo robić to, co robią. Ich praca ma znaczenie dla nas wszystkich, a jednak ludzie zapominają o tym.

Robiąc film mówisz coś o sobie

Wydaje mi się, że mój film może być przydatny, jeżeli chodzi o budowanie porozumienia społecznego w tej kwestii. Natomiast dlaczego nie powstają filmy o artystach? Może nie mamy aż tak ciekawych artystów? Może twórcy wolą mówić o sobie? Nie wiem. Wydaje mi się, że kiedy robi się film to i tak zwykle mówi się o sobie. Nie wiem, na ile dyskusja o sztuce jest rozwinięta u nas na takim poziomie, że za pomocą jednego medium opowiadamy drugie. Rozmawialiśmy o tym z Narodowym Instytutem Audiowizualnym i Instytutem Muzyki i Tańca. Obie te instytucje są naszymi partnerami i przyczyną, dla której włączyły się w promocję filmu jest deficyt filmów, które mówiłyby na przykład o tym, jak audiowizualność przetwarza sztuki performatywne, jak można je zapisać, utrwalić. Jakich mamy szukać narzędzi do tego, żeby ten zapis nie był płaski, żeby to nie była tautologia. W przypadku teatru i tańca to bardzo trudne zadanie.

Teatr kręcony z kulis

Od początku miałam taką koncepcję, żeby teatr kręcić z kulis, a nie z widowni. Frontalnych ujęć sceny jest bardzo mało. Chciałam być jak najbliżej aktorów. Staraliśmy się kręcić wszystko na długich obiektywach i z kulis, co sprawiło, że widz znalazł się w środku przedstawienia. Nie jest już widzem, tylko uczestnikiem. Dopiero po zdjęciach uświadomiłam sobie, skąd mi się to wzięło. To sentymentalne, ale tak zapamiętałam teatr z dzieciństwa. Rodzice zabierali mnie na próby, bo nie mieli co ze mną zrobić. Stawałam wtedy za kulisami. Nawet ludzie, którzy nie pracują w teatrze obserwując go „od podszewki” stresują się razem z aktorami. To proste zabiegi, nic odkrywczego. Z drugiej strony w filmie jest mało fragmentów, które w pełni pokazują czym jest teatr Needcompany. To raczej zachęta do tego, żeby się do nich wybrać.

 

Jak udało ci się namówić ludzi teatru do zwierzeń? Czy byliście już na tyle blisko, że mogłaś zapytać ich o np. najważniejsze rzeczy w życiu?

 

Starałam się zadawać proste pytania. Nieraz wręcz banalne. Z drugiej strony nie sposób się do nich nie odnieść. Moi bohaterowie musieli się do mnie przyzwyczaić. Miałam ogromne wsparcie ze strony Jana Lauwersa, dyrektora Needcompany. Niebywale wzmocnił moją pozycję swoim autorytetem – kiedy przyszłam i zaczęłam pracować z aktorami, byli o wszystkim uprzedzeni a ja miałam wolną rękę.

Dokument to też kreacja

Starałam się unikać zbyt intymnych pytań. Dużo o nich wiem, ale 90 procent mojej wiedzy ani nie pojawia się w filmie, ani nie pojawi się w żadnej rozmowie, to są prywatne sprawy i nie uważam, że należy tym szafować. Oni nie tracą czasu na bzdury. Kiedy siadasz z nimi do stołu, to nie ma rozmowy o pogodzie. Inna sprawa, że najciekawsze rozmowy zawsze zdarzają się, kiedy kamera jest wyłączona. Długo męczyłam się z myślą, że mam nie taki materiał, jak trzeba. Ale dokument to też kreacja. Może to anachroniczne, ale nie lubię włazić ludziom z butami w życie.

 

Czy film „I Want (No) Reality” trafi do szerszej dystrybucji?

 

Na razie jesteśmy po pierwszych pokazach. Czekamy na informację z Polish Docs, od naszych opiekunów. Wiem, że mają ambitną listę festiwali zagranicznych i bardzo się z tego cieszę. Artur Liebhart, który już bardzo nam pomógł, wysyła nasz film na Open’era razem z 20 najlepszymi filmami tegorocznego Planete+ Doc. Chcemy też zorganizować specjalny pokaz w Warszawie połączony z dyskusjami. Chcemy dystrybuować „I Want (No) Reality” w miarę szeroko, w środowisku teatralnym i filmowym. Chciałabym też, żeby film trafił do telewizji.

 

Rozmawiała Marta Sikorska

11.06.2012