Rozmowa z Borysem Lankoszem

borys_lankosz

Borys Lankosz. Fot. Marcin Kułakowski, PISF

 

Chciałem zrobić film o kobietach

 

Z Borysem Lankoszem, znanym dokumentalistą, twórcą obsypanego nagrodami fabularnego „Rewersu”, polskim kandydatem do Oscara – rozmawia Jan Bończa-Szabłowski

 

Patrząc na pański dorobek filmowy, pasję i miłość, z jaką podchodzi pan do kina, wydaje się, że na reżyserię był pan skazany…

Borys Lankosz: – Nie było to wcale takie oczywiste. W dzieciństwie moją wielką pasją była muzyka. Kiedy jako brzdąc przychodziłem z rodzicami do dziadka, zasiadałem do pianina i stukając w klawisze znajdowałem jakieś konsonanse czy dysonanse. I sprawiało mi to wielką frajdę. Rodzice, widząc te moje zainteresowania, wysłali mnie do szkoły muzycznej, którą ukończyłem bez problemu.

Skąd więc ten zwrot w stronę filmu?

– Pod koniec lat 80. telewizyjna Dwójka nadawała cykl filmów Romana Polańskiego. Obejrzałem je wszystkie i byłem w szoku. Wcześniej do kina chodziłem głównie na przygody Indiany Jonesa czy „Gwiezdne wojny”. Po obejrzeniu filmów Polańskiego uświadomiłem sobie, jakie możliwości daje kino, jak bardzo może zmienić człowieka, rozbudzić jego wyobraźnię, wstrząsnąć, wzruszyć.

Wtedy dosłownie zakochałem się w pomyśle bycia reżyserem. Zacząłem wymyślać własne historie. Dostałem od rodziców kamerę VHS, robiłem na niej etiudy, do których muzykę układał Abel Korzeniowski, mój kolega ze szkolnej ławy, a dziś ceniony kompozytor. Pamiętam, jak do pierwszego mojego dziełka skomponował swoją etiudkę na syntezatorze. Teraz z wielką radością śledzę jego sukcesy za oceanem.

 

Z filmem, jak wielu znakomitym twórcom, nie poszło panu tak łatwo…


– Kiedy nie dostałem się do Filmówki zdałem na Uniwersytet Jagielloński, gdzie studiowałem filmoznawstwo i historię sztuki. Na rok poszedłem też do szkoły katowickiej, ale nie na reżyserię, bo wtedy to były studia podyplomowe. Wybrałem wydział produkcji i ze studentami wydziału operatorskiego robiłem etiudy jako reżyser. Te filmy spodobały się na egzaminie w Łodzi i zostałem przyjęty do szkoły. I jakoś poszło.

 

W jednym z pierwszych dokumentów zderzył pan marzenia swoich ówczesnych rówieśników z rzeczywistością. Powstał obraz dość przygnębiający.


– Podczas studiów znalazłem zdjęcie, na którym studenci na schodach łódzkiej Filmówki sfotografowali się z Romanem Polańskim. Ta fotografia pokazywała pewną pychę i buńczuczność młodości. Każdy siedzący obok mistrza czuł się potencjalnym Polańskim. Odnalazłem ich wszystkich po latach i byłem ciekawy, jak potoczyły się ich losy. Okazało się, że z marzeń niewiele pozostało, że życie to wszystko potem weryfikuje. Na różne sposoby. Mam nadzieję, że ze mną będzie inaczej.

 

W filmach dokumentalnych z podziwu godną konsekwencją stara się pan ukazać człowieka w jak najpełniejszym wymiarze. Niezwykłe wrażenie robi pana nagrodzony w Krakowie i w San Francisco film „Rozwój”.


– To było zdecydowanie przełomowe zdarzenie nie tylko w mojej drodze artystycznej. Doświadczenie, którego nie zapomnę do końca życia. Operator Marcin Koszałka zawiózł mnie do Domu Spokojnej Starości, nie uprzedzając, co mnie tam może spotkać. Była piękna zima, zmierzch, Ojcowski Park Narodowy pozbawiony śladów cywilizacji. I w środku stał dom. Ohydny, nieotynkowany, zły.

Przestrzeń, do której wszedłem wydała mi się absolutnie piekielna. Słychać było jęki, wrzaski, postacie w jakichś powykrzywianych pozach. I pamiętam to wstrząsające doświadczenie, i myśl, że mimo tolerancji i wrażliwości wyniesionej z domu nie byłem w stanie w tych osobach dostrzec ludzi. Ich ułomność była tak wyraźna i tak okropna, że dla człowieka kompletnie nieprzygotowanego to był szok. Byłem wręcz sparaliżowany strachem. Chciałem czmychnąć jak najdalej i miałem wrażenie, że obecny jestem tu jedynie ciałem, bo umysł był już daleko. Długo nie mogłem się pozbierać.

 

A jednak zrobił pan ten film.


– To było doświadczenie, z którego trudno się było otrząsnąć. Może dlatego przez trzy lata, nie mając wcale nadziei, że film powstanie, że dostanę na niego złotówkę, utrzymywałem z tymi ludźmi kontakt. Także po to, by przepracować ten temat w sobie. Rozpoznać ich, zrozumieć. A to wymagało częstej obecności. Zauważyłem, że jak nie ma mnie dłużej niż dwa tygodnie, to usuwają mnie z pamięci. I cały proces zaczyna się od początku. To był zamknięty świat. Jakaś nieodgadniona planeta, gdzie korytarze, stają się ulicami, pokoje mieszkaniami. Tu wszystko odbywało się w innej skali. Kiedy zobaczyłem, jak jeden z pensjonariuszy, Adam, wygląda przez okno, to miałem wrażenie, że patrzy w nieskończoność.

Znalazł się pan niczym Jakub w „Sanatorium pod Klepsydrą” Schulza…


– Rzeczywiście pełne zakrzywienie czasoprzestrzeni. Wszystko działo się w innym wymiarze. Moim zadaniem było wejść w ten wymiar. To mi zajęło trzy lata. I bardzo zmieniło zarówno jako człowieka, jak i filmowca. Przez cztery lata w Łodzi nie nauczyłem się tyle, co robiąc ten pierwszy film.

 

I nagle po tym wszystkim otrzymuje pan propozycję zrobienia filmu o polskiej inteligencji. W Krakowie, w którym pan czuje się doskonale i o świecie, który świetnie pan zna.


– Po trzech latach przebywania wśród ciężko niedorozwiniętych, upośledzonych, starców czekających na śmierć znalazłem się na drugim biegunie ludzkości. Wśród geniuszy, inteligentów, niezwykłych postaci. Cały czas miałem w sobie tamto doświadczenie, które z pewnością pozwoliło mi spojrzeć pełniej i głębiej na człowieka. A realizując film „Polacy, Polacy” miałem poczucie, że to ostatni moment, by utrwalać ślady polskiej inteligencji, która powoli odchodzi, nawet w Krakowie, Wrocławiu czy Warszawie.

 

Przedstawicielki tej inteligencji stały się też bohaterkami pana głośnego debiutu fabularnego „Rewers”. Jak zrodził się pomysł na ten film?


– Wszystko ułożyło się dość naturalnie. Projektem filmu „Rozwój” próbowałem zainteresować kilku producentów, bezskutecznie. Po dwóch latach bezowocnych poszukiwań poznałem Jerzego Kapuścińskiego. I on mi zapalił zielone światło. Kiedy film wzbudził zainteresowanie, Kapuściński zaproponował mi realizację fabuły o łódzkim getcie z okazji 60. rocznicy jego likwidacji. Miał dobry pomysł na scenarzystę, bo wiedział, że tym tematem interesuje się od dawna Andrzej Bart. Z tego filmu wprawdzie nic nie wyszło, ale zrobiliśmy wspólnie dokument o podobnej tematyce – „Radegast”. Zaprzyjaźniliśmy się, nabraliśmy do siebie zaufania. Kiedy więc Jerzy Kapuściński objął dyrekcję „Kadru”, zaproponował debiut fabularny. Wiedziałem, że jego scenarzystą musi być Andrzej Bart.

 

Temat był panu obojętny?


– Miałem tylko jedno życzenie: chciałem zrobić film o kobietach. Uważam, że są one ciekawszymi bohaterami niż mężczyźni.
Kiedy patrzę na starych ludzi, to mam wrażenie, że kobiety są mądrzejsze niż my, że więcej się uczą, lepiej wyciągają wnioski.
Moja prośba zainspirowała Andrzeja. Co ciekawe, jedna z bohaterek jest kontynuacją Bożenki z nagrodzonej nagrodą Kościelskich powieści „Rien ne va plus”. Andrzej uznał, że tamtą postać uśmiercił zbyt pochopnie, więc w „Rewersie” dał jej nowe życie i nowe imię Sabina. Scenariusz powstał w ciągu miesiąca. Nasz projekt wsparł PISF i mogliśmy rozpocząć zdjęcia.

 

W „Rewersie” nie kryje pan fascynacji kinem. Ta opowieść po prostu wciąga. Można odnaleźć pastisze różnych gatunków. Nie ucieka pan od tragikomedii, mimo, że mówi o bardzo mrocznych czasach.


– Ale nie jest to przecież czcza rozrywka. Metaforyczna scena połykania monety z napisem „Wolność” i fakt, że potem przychodzi ubek i wie o tak intymnym akcie, o którym nie ma prawa wiedzieć, doskonale wyraża istotę systemu totalitarnego. Pewną podwójność, która funkcjonuje tam z założenia.

Niedawno w Iranie byłem świadkiem, jak ojciec mówił do siedmiolatka: „Nie mów w szkole, że u nas w sobotę byli goście, że panie ściągnęły chusty, że piliśmy alkohol, tańczyliśmy. Powiedz, że wyjechaliśmy na weekend, by pospacerować po lesie”. Tam dzieci od małego uczone są podwójnego standardu. Wiedzą, że jest świat tutaj i świat na zewnątrz, w którym trzeba kłamać. Wtedy na własnej skórze poczułem, czym może być totalitaryzm. I tamto doświadczenie było bardzo pomocne przy pracy nad „Rewersem”.

 

Jaki będzie kolejny film?

– Bardzo chciałbym zrobić „Fabrykę muchołapek”, opowieść o łódzkim getcie. Projekt, o którym myślimy od kilku lat. Myślę, że ten temat mamy z Andrzejem Bartem dobrze rozpoznany, a jego książka nominowana do nagrody NIKE jest niesamowita.

Myślę, że w taki sposób o Holocauście nikt jeszcze nie opowiadał. I może to być taki przełom, jak kiedyś „Życie jest piękne” Roberta Benigniego. Myślę, że to równie silna propozycja i czuję się gotowy, by podjąć się tego zadania.

 

Kiedy dokumentalista przechodzi do fabuły zwykle porzuca dokument. Pan również tak postąpi?

– Nie chciałbym tego. Nie uważam wcale, że przejście z dokumentu do fabuły to rodzaj awansu. Dla mnie oba gatunki działają jak oba płuca. A w pracy stanowią doskonałe uzupełnienie. Z własnego doświadczenia wiem, że praca nad dokumentem potrafi być bardzo wyczerpująca, czasem wręcz bolesna. W porównaniu z nią realizacja fabuły wydaje się wręcz relaksem i przyjemnością. Więc teraz chciałbym sobie trochę odpocząć, ale nie wyobrażam sobie, bym miał porzucić dokument.

04.11.2009