Rozmowa z Januszem Majewskim

Rozmawiamy z reżyserem, scenarzystą i ekspertem PISF, Januszem Majewskim.

 

PISF: Podczas 38. Gdynia – Festiwal Filmowy zaprezentowano filmy z początków pana kariery. W cyklu „Zagubione w przestrzeni: polskie zapomniane filmy science-fiction” pokazano następujące tytuły: „Awatar, czyli zamiana dusz” (1964), „Docent H.” (1964) i „Pierwszy pawilon” (1965). Po pokazie odbyło się pana spotkanie z publicznością. Jak dzisiaj odbiera pan te filmy?

 

Janusz Majewski: Prawdopodobnie tak, jak się ogląda stare albumy z fotografiami rodzinnymi: jakaś więź zawsze zostaje. Często jest to głęboka więź i uczucia. Jednak wszystko jest już za mgłą i dziś trochę rozczulająco-naiwne.

 

Jeśli chodzi o moją ocenę języka filmowego, którym się wtedy posługiwałem, to myślę że jest on wciąż aktualny. Tak się opowiada filmy od dawna, od zawsze. Tego się nauczyłem i do dzisiaj się tym posługuję, nie tylko ja. Natomiast te filmy science-fiction są dziś dosyć naiwne, zmieniła się choćby technika. Przecież to było robione w epoce, kiedy nikt nie słyszał o komputerze. Wtedy sobie wyobrażaliśmy, że laboratorium które pokazujemy to szczyt nowoczesności. Trzeba też wziąć pod uwagę, że to były filmy niskobudżetowe.

 

Natomiast film, który nie należy do nurtu science-fiction, tylko jest komedią fantastyczną to „Awatar, czyli zamiana dusz”. Muszę powiedzieć, że z największą przyjemnością zobaczyłem moich aktorów, jak grali, jak mówili. Rola Gustawa Holoubka to majstersztyk, coś co powinni oglądać młodzi aktorzy. To lekcja dla nich, jak kiedyś ludzie mówili w kinie czy na scenie. Dziś aktorzy mówią niechlujnie, trzeba się bardzo starać, żeby usłyszeć co mówią. Cieszę się, że mogłem zobaczyć te filmy.

 

W programie festiwalu znalazł się także poświęcony panu i pańskiej twórczości film dokumentalny „Sen jest życiem” Stefana Szlachtycza. To dobry moment, aby podsumować pana dorobek. W tym filmie mówi pan, że za swój najważniejszy film uważa „Lekcję martwego języka” (1979).

 

Jeśli chodzi o filmowe wartości, a mówię to z pewnym wahaniem, bo tak nie wypada mówić o swoich filmach; jeśli chodzi o doskonałość warsztatową to na pewno „Zaklęte rewiry” są takim filmem warsztatowo nienagannym. Natomiast „Lekcja martwego języka” jest filmem najbardziej wartościowym przez swoją tematykę, wymowę i przesłanie. Wszystkie te wartości po prostu wziąłem z książki Andrzeja Kuśniewicza, której film jest adaptacją.

 

W dokumencie Stefana Szlachtycza znalazł się fragment, gdy wręczano panu Orła za Osiągnięcia Życia w 2012 roku. Dziękował pan wtedy przede wszystkim swoim aktorom.

 

To jest właśnie sól każdego filmu. Ja chociażby z racji zawodu bardzo cenię sobie pracę reżyserów, zwłaszcza jeśli mają własny styl i umieją posługiwać się językiem filmowym, umiejąc tworzyć widowiska kinowe, których oglądanie tylko w kinie ma sens. To był mój zawód i moja miłość – robienie filmów. Tym niemniej jednak bez aktorów nie ma filmów. Ludzie do kina przychodzą na aktorów, a nie na reżyserów. Bez aktorów nic by nie pozostało.

 

„Sen jest życiem” przypomniał także o pana współpracy ze Sławomirem Mrożkiem, który zagrał w pana szkolnej etiudzie „Rondo”.

 

W tym przypadku były to związki czysto koleżeńskie. Poznaliśmy się jeszcze w latach gimnazjalnych w Krakowie, jeszcze przed maturą. Potem ja poszedłem na architekturę, a on po odrzuceniu go na egzaminie aktorskim, gdzie nie przyjęto go ze względu na wadę wymowy, czy też strun głosowych, też poszedł na architekturę. Jednak po jednym semestrze się zniechęcił i zaczął pisać.

 

Kiedy robiłem ten film w szkole jako absolutoryjny, zaproponowałem role jemu i Szlachtyczowi, który mu partnerował. On też był po architekturze, też z Krakowa. Rezultat był taki, że po tym jak tańczył w moim filmie tango, Mrożek napisał „Tango”, a Stefan Szlachtycz poszedł do szkoły filmowej i skończył reżyserię. Tak „Rondo” wpłynęło na moich aktorów, którzy aktorami nie byli.

 

Film jest w stanie wykreować aktora jednego filmu. Z kompletnego amatora, prowadząc za rękę od ujęcia do ujęcia, można stworzyć wielką kreację. Wybitne filmowe role powstają często na stole montażowym. W montażu można usunąć wszystkie słabości i wydobyć to, co najlepsze. Jakie jest kryterium tego, co można nazwać dobrym aktorstwem? Niezależnie od tego, czy postać jest fikcyjna czy fantastyczna, zawsze jest jedno kryterium: żeby to było prawdziwe. To jest umiejętność, którą się doskonali przez całe zawodowe życie. Jeżeli aktor „kłamie”, „kręci”, nie rozumie, czy gra byle jak – to zawsze wyjdzie na jaw.

 

Realizował pan kino gatunkowe, co w Polsce nie jest częste. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego dziś nie mamy takich dramatów sądowych jak „Sprawa Gorgonowej” (1977)?

 

Ja robiłem takie rzeczy, jakie mnie interesowały. Dlaczego dzisiaj takie filmy nie powstają? Między innymi dlatego, że to jest o wiele trudniejsze. W kinie, które nie jest gatunkowe reżyser ma władzę absolutną. Kiedy ma ochotę wstawić jakąś scenę, to może ją umieścić w dowolnym miejscu. Natomiast w filmie gatunkowym, podlegającym rygorom dramaturgicznym, takiej dowolności już nie ma. Tam dyscyplina wszystkim rządzi, a to jest trudne. Wtedy nie można się wykręcić żadną sztuczką i byle czym – wtedy sprawa się zawali i cała historia przestanie funkcjonować. Jest dyscyplina, rygory, a artysta dzisiaj nie lubi mieć żadnych ograniczeń, więc nie podejmuje się takich trudnych zadań. Tak sobie to tłumaczę.

 

Jest pan liderem grupy ekspertów w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej. Jak wygląda ta praca i czym kierujecie się państwo przy ocenie projektów?

 

Kierujemy się wyłącznie tym, czy coś jest dobre czy złe, słabe czy się podoba, czy widzimy w tym szansę, czy to się w ogóle może udać. Otrzymujemy tzw. pakiety – to komplet składający się ze scenariusza oraz opisu przyszłego filmu. Jest tam eksplikacja reżyserska, obsada aktorska, lista z członkami ekipy mającej dany film realizować. To wszystko bierzemy pod uwagę w ocenie. Dostajemy np. siedem projektów, tak jak teraz, w ostatniej sesji; ocenimy je wszystkie i ułożymy listę projektów najlepszych i najgorszych.

 

Oczywiście trzeba się głęboko zastanowić, rzetelnie ocenić, rozważyć wszystkie racje. Zawsze ten, który patrzy z boku i ocenia racjonalnie dostrzega coś, czego autor może nie widzieć. Tak staramy się działać. System jest taki: sześciu liderów, którzy sobie dobierają swoje komisje po cztery osoby. Twórcy mają prawo wyboru i mogą złożyć projekty do kogo chcą. Ja mam w mojej komisji cztery kompetentne osoby, znające się na sztuce, ale nie związane ze środowiskiem filmowym. Tak, że nie mają tutaj żadnych sympatii, interesów i tak dalej. Oni oceniają naprawdę rzetelnie. Jest pisarz, wydawczyni, tłumacz i publicystka. Wiedzą więc, czym jest krytyka literacka czy filmowa. Działamy moim zdaniem bardzo uczciwie, ale żeby ta uczciwość była stuprocentowa to te komisje są powoływane tylko na rok. Teraz będziemy mieć trzecią i ostatnią sesję, a za chwilę przyjdą inni. Zgłaszane są rzeczy różne: bardzo mało jest rzeczy opartych o literackie dzieła, są raczej rzeczy oryginalne. Trudno powiedzieć, czy przeważają tematy współczesne czy historyczne. Są filmy autorskie, familijne no i filmy dla dzieci.

 

Na jakie filmy pan czeka jako widz?

 

Ja bardzo lubię kiedy jest to film gatunkowy, ale musi też być spektaklem kinowym, wtedy daje mi wielką przyjemność artystyczną i jest kompletnym dziełem filmowym. Prawdę mówiąc takich filmów jest bardzo niewiele. Dobre 10 lat temu widziałem wybitny film amerykański „Droga do zatracenia”, zresztą zdaje się na podstawie komiksu. Znakomicie fotografowany i zagrany, wspaniale stworzony jest klimat tego filmu. To jest to, co lubię najbardziej, takich filmów szukam. Nie chodzi o jakieś nadzwyczajne przesłania filozoficzno-metafizyczne, to może być nawet kino akcji. Podobał mi się też „Gangster”, opowiadający o czasach prohibicji, gdzie wiejska rodzina zaczyna handlować bimbrem jako zakazanym towarem, co na końcu przeradza się w krwawą jatkę. Dosyć dużo oglądam, lubię chodzić do kina po prostu. To jest taki bakcyl, którego się połyka i nie można się go pozbyć do końca życia.

 

Rozmawiała Marta Sikorska

19.09.2013