Rozmowa z Jefem Nuytsem

Rozmawiamy z Jefem Nuytsem – przedstawicielem założonej ponad czterdzieści lat temu włoskiej firmy Intramovies, zajmującej się sprzedażą filmów do dystrybucji. Jef Nuyts gościł na 2. Polish Days odbywających się podczas 13. edycji festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty we Wrocławiu.

PISF: Polish Days to pitchingi projektów oraz work-in-progress, czyli pokazy fragmentów filmów będących w okresie zdjęciowym lub po nim. Pan uczestniczy tylko w work-in-progress. Dlaczego?

Jef Nuyts: Pitchingi są o wiele ciekawsze dla ludzi, którzy filmy finansują, czyli producentów. Dla agentów sprzedaży są mniej interesujące z tego względu, że nie wiemy tak naprawdę, ile z tych projektów powstanie. Z doświadczenia wiem, że większość filmów prezentowana na takich wydarzeniach w ogóle nie wchodzi w okres zdjęciowy, więc śledzenie pitchingów jest dla agentów sprzedaży mało praktyczne. O wiele większy sens ma uczestniczenie w work-in-progress, kiedy masz pewność, że film już powstaje i kiedy możesz zobaczyć jego fragmenty i zdobyć pojęcie o tym, jak to faktycznie wygląda.

 

W zeszłym roku zadziałało to bardzo dobrze. W trakcie 1. edycji Polish Days zobaczyłem fragmenty „Chce się żyć” Macieja Pieprzycy. Poprosiłem wtedy o scenariusz, a potem utrzymywałem kontakt z producentem, śledziłem na jakim etapie jest film. Kiedy został ukończony, dostałem płytę DVD z filmem, który pokazałem w Intramovies. Spodobał się i niedawno podpisaliśmy umowę.

Co wyróżniało film Macieja Pieprzycy spośród innych projektów?

To jest bardzo nośna historia. Wzruszająca. Martwi mnie jedna rzecz – ludzie wciąż często unikają filmów o niepełnosprawnych. Ciężko przyciągnąć na takie filmy publikę. Są oczywiście wyjątki, jak „Nietykalni”, ale to była komedia. Kiedy ton jest poważny, trudno przekonać ludzi, żeby zapłacili za bilet i poszli oglądać smutne wydarzenia. A „Chce się żyć” pokazuje naprawdę ciężkie położenie bohatera. On nawet nie jest w stanie popełnić samobójstwa, żyje w klatce. To, co mi się podoba, to to, że poprzez głos z offu widzowie wiedzą, że jego intelekt działa prawidłowo i mogą obserwować jego walkę o to, żeby ludzie naokoło dowiedzieli się, że to tylko jego fizyczność jest totalnie ograniczona. Uważam, że ten film jest przejmujący bez posuwania się do manipulacji widzami, nie wyciska łez, nie gra na emocjach. Jest zrównoważony, trzeźwy, poruszający. Myślę, że to może zadziałać, ale będziemy potrzebowali wparcia dużych festiwali.

 

Porównując „Chce się żyć” do innych polskich dramatów, trzeba powiedzieć, że film Macieja Pieprzycy jest bardziej uniwersalny, łatwiejszy do zrozumienia. Polskie filmy dramatyczne są często bardzo bolesne, co może działać na festiwalach, ale niekoniecznie w późniejszej dystrybucji. Kiedy widz ma zapłacić za bilet, często wybiera komedię, film amerykański, kino artystyczne, za którym jednak stoją znane nazwiska, ewentualnie film, który znalazł się w konkursie dużego festiwalu.

W zeszłym roku postanowiliście zająć się filmem Krzysztofa Łukaszewicza „Żywie Biełaruś!”.

Tak. Niestety duże festiwale nie chciały go pokazać. Bardzo liczyłem na pokaz na Berlinale, ale z racji tego, że w Konkursie Głównym startowało „W imię…”, nie było miejsca na drugi polski film. Odbyłem nawet rozmowę z dyrektorem festiwalu Dieterem Kosslickiem próbując go przekonać, że ze względów politycznych musi wyświetlić „Żywie Biełaruś!”, żeby szczególnie wziął pod uwagę konsekwencje, jakie dla aktorów miał ten film – musieli wyjechać z Białorusi itd. Pokazało to, że „Żywie Biełaruś!” wpłynęło na rzeczywistość. Jest dużo filmów krytycznych, ale na co one tak naprawdę mają wpływ? Szczerze mówiąc na nic. Ten film faktycznie zainicjował jakieś rzeczywiste działania. Ale to widocznie było za mało. W takim wypadku musieliśmy wysłać film na mniejsze festiwale. Niedawno „Żywie Biełaruś!” zdobyło nagrodę za najlepszy scenariusz na festiwalu w Brukseli.

 

Również dystrybutorzy ku mojemu zaskoczeniu nie są tak otwarci czy zainteresowani tego typu kinem politycznym. Ta historia jest poruszająca, cały czas trzyma w napięciu, ale opowiada o prawdziwych sytuacjach i mam wrażenie, że wielu dystrybutorów boi się takich tematów. Myślę, że widownia również ma tutaj znaczenie. Widzowie mniej się teraz interesują polityką czy problemami społecznymi.

W zeszłym roku Intramovies kupiło aż 22 tytuły, podczas gdy w latach wcześniejszych zajmowaliście się rocznie ok. 10 tytułami. Z czego wynika taka różnica?

W zeszłym roku kupiliśmy kilka włoskich komedii m.in. z zamiarem sprzedania ich stacjom telewizyjnym, np. polskie HBO chętnie z nami w tym zakresie współpracuje. Filmów tych nawet nie próbujemy sprzedawać do kin, raczej koncentrujemy naszą energię na próbach współpracy z telewizjami lub liniami lotniczymi. Natomiast faktycznie z całą mocą pracujemy nad ośmioma do dziesięciu tytułów rocznie.

Czy staracie się utrzymywać długotrwałe relacje z producentami?

Faktycznie robimy to. Zdarza się, że zajmujemy się filmem tylko ze względu na osobę producenta, mając świadomość, że film nie jest zbyt dobry. Zazwyczaj udaje się wtedy sprzedać taką produkcję kilku stacjom telewizyjnym i to wszystko. To jest dobre rozwiązanie pod warunkiem, że producent ma świadomość tego, że jego film nie jest wystarczająco silny i te telewizyjne emisje go zadowalają. My mamy wtedy większą ofertę i nadzieję, że następnym razem, kiedy producent zrobi lepszy film, to też przyjdzie z nim do nas. Oczywiście zdarza się, że gdy produkcja ląduje np. w Cannes, producent znajduje innego agenta sprzedaży – takiego, który gwarantuje określoną kwotę pieniędzy. Akurat z festiwalem w Cannes jest tak, że wielu francuskich dystrybutorów jest jednocześnie agentem sprzedaży i często dochodzi do umów, na podstawie których producent dostaje pieniężną gwarancję pokrywaną z francuskiej dystrybucji filmu, a dystrybutor zabiera wpływy ze sprzedaży filmu do innych krajów. Wielu włoskich producentów zadowala takie rozwiązanie.

W jaki sposób można nawiązać współpracę z Intramovies?

Olga Domżała z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej zawsze daje mi znać, które produkcje powinienem śledzić i pomaga mi ustalić, które polskie produkcje mają największy potencjał międzynarodowy. Kiedy jakiś projekt mi się spodoba, sam kontaktuję się z producentem. Jeżdżę również na prezentacje work-in-progress. Natomiast nie ma problemu, żeby producent sam się z nami skontaktował, wysyłając nam odpowiednie materiały.

Warunkiem jest to, żeby film już wkroczył w fazę zdjęć.

Tak, ponieważ nie mógłbym przeczytać wszystkich scenariuszy, które ludzie by do mnie wysyłali, gdyby było inaczej. Ostatecznie liczy się film, a nie scenariusz. Najchętniej oglądamy kopie robocze filmów. Mogą nie mieć zgranego dźwięku, być przed korekcją barwną itd. To jest najlepszy moment na szukanie agenta sprzedaży, ponieważ wtedy mogę jeszcze coś zasugerować, wnieść poprawki, które ułatwiłyby sprzedaż filmu na arenie międzynarodowej. Coś, co dla polskiej publiki może być oczywiste, dla mnie może być niejasne. Wtedy twórcy mogą jeszcze np. dodać jakiś dialog, coś wyciąć albo przemontować tak, żeby stało się to zrozumiałe dla zagranicznej publiczności. Często zdarza się tak, że w filmie jest cała piosenka. Dla Polaków to może być ktoś ważny, jakiś sławny piosenkarz, ale dla mnie trzyminutowa piosenka kogoś, kogo słyszę pierwszy raz, może się okazać nudna.

 

Na etapie kopii roboczej trzeba zacząć pracować nad strategią festiwalową. Kiedy wiesz, że film będzie gotowy pod koniec stycznia, pierwszym festiwalem jest Berlinale. Nie zdążysz jednak na przesłanie filmu w terminie naboru, bo ten się kończy wcześniej. To jest zadanie agenta sprzedaży, żeby był w kontakcie z selekcjonerami, dał im znać, że film jest na etapie postprodukcji, pokazał im materiały i dbał o to, żeby film miał szansę na zaistnienie w programie. Producenci nie myślą o takich rzeczach.

Czy polskie filmy są widoczne na europejskich pokazach work-in-progress?

Jest kilka festiwali, które prezentują międzynarodowe produkcje work-in-progress, np. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Salonikach. Nie wydaje mi się jednak, żeby był sens w jechaniu do Grecji, kiedy można zaprezentować się tu, we Wrocławiu. To jest doskonałe miejsce. Jeżeli przyjeżdżają tu agenci sprzedaży, tzn. że są zainteresowani najnowszym polskim kinem. Tutaj mogą zobaczyć kilka projektów work-in-progress, a także gotowe filmy, nawiązać kontakty z polskimi twórcami. Dla mnie to miejsce jest szczególnie interesujące, ponieważ w Polsce, poza Janem Naszewskim, nie ma agentów sprzedaży. To sprawia, że polskie produkcje są interesujące dla agentów sprzedaży w całej Europie. Kiedy w Europie Wschodniej rozwiną się krajowe firmy zajmujące się sprzedażą filmów do dystrybucji, przedstawiciele zachodnich agentów sprzedaży przestaną tu przyjeżdżać. Póki co interesują mnie produkcje tych krajów, gdzie rynek jest otwarty, czyli poza Polską są to np. Czechy, Słowacja czy Chorwacja. Wszędzie napotykam podobne przeszkody – wiele z tych filmów jest zbyt lokalnych, trudnych do zrozumienia, ale raz na jakiś czas faktycznie zachwyca mnie któraś produkcja i potem liczę na to, że dostanie się na festiwal do Berlina, Cannes, Wenecji czy Toronto, bo to gwarantuje filmowi dystrybucję.

Które projekty work-in-progress na Polish Days podobały się Panu najbardziej?

Podobały mi się projekty o seryjnych mordercach oraz „Jack Strong” i chcę je zobaczyć, ale mam z nimi pewien problem. Nie jestem pewien, czy filmy te będą uznane za kino arthousowe. Skoro są zrealizowane w języku polskim czy tak jak „Fotograf” w rosyjskim, już samo to wskazuje, że to jest arthouse, natomiast temat seryjnych morderców może zniechęcić widzów kina arthousowego, którzy szukają bardziej wymyślnej problematyki. To jest ten sam problem, co z komedią, która nigdy lub prawie nigdy nie jest uznawana za arthouse. Kiedy się śmiejesz, to już nie jest sztuka. Walczę z tym stereotypem od lat, próbując przekonać programerów festiwali, żeby pokazywali też komedie. Włosi robią ich wiele, niektóre faktycznie są produktami czysto komercyjnymi, ale są też komedie wysokiej jakości, w których czuć kino autorskie. Wracając do tematu, jeżeli mam te filmy potraktować jako produkcje mainstreamowe, co narzuca temat seryjnych morderców, to nie jestem pewien, czy będą one na tyle silne, żeby dotrzeć do widzów głównego nurtu. Nie ma w nich prawdziwych gwiazd.

 

Jeżeli chodzi o projekty dwóch komedii – „Kebab i Horoskop” oraz „Małe stłuczki” nie jestem pewien, czy ten rodzaj humoru zadziała. Muszę oczywiście zobaczyć całe filmy, żeby podjąć decyzję. Są to komedie artystyczne. Potrzebowałyby wsparcia dużego festiwalu, bo inaczej sprzedanie ich będzie niemożliwe. Europa poza Francją i niekiedy Wielką Brytanią, produkuje sam arthouse. To jest ogromny rynek i ciężko na nim konkurować. Tysiące filmów, które mogą zaistnieć jedynie w Cannes, Berlinie, Wenecji czy Toronto. Spośród setek festiwali, tylko te się liczą, tylko one sprawiają, że film robi się ważny.

 

Rozmowę przeprowadziła Kalina Cybulska

22.08.2013

Galerie zdjęć