Rozmowa z Kacprem Lisowskim

Rozmawiamy z Kacprem Lisowskim, którego krótkometrażowy film „Ojcze, masz” miał swoją międzynarodową premierę na trwającym do 8 lutego prestiżowym festiwalu w Clermont-Ferrand. Został pokazany w Konkursie Głównym, jako jeden z 73 tytułów. Polską premierę ta „trzydziestka” ze Studia Munka miała w Warszawie 30 stycznia 2014.

Ojcze masz

Bohaterem „Ojcze, masz” jest Marcel, punkrockowy muzyk. Chociaż jest już po czterdziestce, nadal się nie ustatkował. Zgodnie z hasłem „no future” żyje od koncertu do koncertu, od imprezy do imprezy. Któregoś wieczoru spotyka Basię, swoją dawną przyjaciółkę. Ona też ma być przygodą jednej nocy, ale ostatecznie kieruje życie Marcela na zupełnie nowe tory.

Pierwsze Ujęcie PISF: Czy pomysł sytuacji pokazanej w filmie wziął się z obserwacji?

Kacper Lisowski: Tematem filmu „Ojcze Masz” jest dojrzewanie do ojcostwa. Chciałem pokazać, że przyjęcie roli rodzica – nie tylko biologicznego, ale także „przyszywanego” pociąga za sobą konieczność rozliczenia się ze swym własnym dzieciństwem. Trudno jest iść do przodu, kiedy jesteśmy wciąż przycumowani, przywiązani do swojej przeszłości. Czasem nawet nie zdajemy sobie sprawy jak bardzo jesteśmy skłonni oglądać świat z perspektywy dziecięcej – biernej, przedmiotowej. Bycie rodzicem, stawanie się nim zmusza do zadawania pytań: kim jestem? Kim chcę być? Temat wziął się z życia i mojego osobistego doświadczenia, natomiast bohaterowie i fabuła są już całkowitą kreacją.

Uważasz, że, nazwijmy to, zjawisko mężczyzn zbliżających się do średniego wieku, którzy żyją w pewnym sensie jak nastolatki, jest uniwersalne? Można je zaobserwować nie tylko w Polsce?

Myślę, że postać i zjawisko, które pokazuję w filmie nie są jest niczym typowo polskim. Pewnie jest wielu takich ludzi w krajach Unii, czy w innych krajach wysoko rozwiniętych. Tam, gdzie gromadka rodzeństwa nie wygania dziecka do pracy od najmłodszych lat, a szkoła nie jest przywilejem nielicznych. W naszym świecie panuje kult młodości, mobilności, nieograniczonych możliwości. Wszyscy próbują cieszyć się tym jak najdłużej.

Główną postać zagrał Arkadiusz Jakubik, który oprócz tego, że jest aktorem, gra też w zespole. Czy myślałeś o nim pisząc scenariusz? Czy na planie dzielił się doświadczeniami z życia muzyka rockowego?

Pisząc scenariusz nie myślałem, że zagra w nim Arek Jakubik. Właściwie to film znalazł Arka – nie ja. Dzięki Leszkowi Starzyńskiemu, mojemu producentowi z Monterni, scenariusz trafił do Arka i bardzo mu się spodobał. A ja musiałem jeszcze do tej myśli dojrzeć. W końcu decyzja o obsadzie jest jedną z najpoważniejszych decyzji strategicznych. Miałem świadomość tej odpowiedzialności. Z pomocą Żywii Kosińskiej zrobiłem zdjęcia próbne z różnymi aktorami i oczywiście zaprosiłem Arka. Ostatecznie uwiodła mnie w nim taka sprzeczność: co innego widzę w jego twarzy, a co innego w sylwetce, całej posturze. To pracowało na mojego bohatera. Jest bardzo dużym atutem.

 

Oczywiście to, że Arek dobrze śpiewa i ma własny zespół było wielkim atutem. Dało to szansę realizacji scen koncertowych jeden do jeden, bez playbacku. A równie ważna dla filmu była jego znajomość realiów, obycie w rock’n’rollowym świecie. On wiedział o czym opowiadamy. Między innymi dzięki temu świat Marcela został oddany dosyć wiernie. Natomiast Arek jest przede wszystkim znakomitym aktorem i fantastycznie przygotował się do tej roli. Na jedno z pierwszych naszych spotkań przyniósł 20 stron wydruków zdjęć starych kapel, które grały ostatnio w Jarocinie. Mówi: – Patrz, to są kolesie w moim wieku, jak oni wyglądają? Kto to jest, co oni teraz grają? Pierwotnie, Marcel miał być osadzony bardziej w heavy-metalu, niż w punku. Dzięki Arkowi zakorzeniliśmy Marcela bardzo precyzyjnie, napisaliśmy mu małą biografię. A charakteryzacja Ewy Drobiec okazała się tak skuteczna, że kiedy Arek pojechał raz prosto z planu, w kostiumie i make-upie na galę Fryderyków i przeszedł się po czerwonym dywanie, to nie błysnął ani jeden flesz. Nikt go nie poznał!

Opiekunem artystycznym projektu był Greg Zgliński. Co Was łączy jako artystów? Jak wspominasz pracę z nim?

Greg Zgliński był nie tylko opiekunem, ale dobrym duchem tego projektu. Znamy się długo, w czasach łódzkich pomieszkiwaliśmy razem, ale nie widzieliśmy się przez wiele lat. Wpadliśmy na siebie przypadkiem, w pociągu jadącym na festiwal do Gdyni, na którym Greg pokazywał swój świetny film „Wymyk”. Opowiedziałem wtedy o swoim pomyśle a on zareagował z właściwym sobie entuzjazmem. Wysłałem mu tekst, a potem spotkaliśmy się, w założeniu na parę godzin – a w rezultacie spędziliśmy cały dzień, pracując nad scenariuszem. Bardzo ujęło mnie to, że Greg cały czas trzymał się mojej intencji, szedł za tym, co próbowałem powiedzieć, pomagał mi tylko znaleźć lepsze środki wyrazu. Jestem mu bardzo wdzięczny za oddanie i cierpliwość, z jaką pilotował ten projekt.

W trudnych chwilach pracy nad projektem bardzo pomógł mi radą też Wojtek Smarzowski.
No a wszystko było możliwe dzięki załodze z Monterni, która z wielką troską i cierpliwością pochyliła się nad moimi bólami porodowymi i umożliwiła mi dopracowanie filmu w każdym szczególe. Jestem im za to bardzo wdzięczny.

Już wrażenia z Clermont-Ferrand?

Pierwsze i najsilniejsze jest takie, że ludzie chodzą do kina. Naprawdę! Na każdej projekcji jest pełna sala, dzisiaj odstałem pół godziny w kolejce do sali z szacownymi przedstawicielami francuskiej klasy średniej. Tłum wali drzwiami i oknami, ludzie są ciekawi filmów z całego świata. I cenią sobie tę magię wypełnionej widowni. To, w kontekście czarnych wróżb, że kino jest passe i wszystko będziemy oglądać w domu, napawa optymizmem.

 

Rodzi też refleksję, że wobec krótkich filmów zachodzi ten sam fenomen, co we współczesnych serialach amerykańskich. Ludzie je oglądają, a łatwiej znaleźć budżet małego filmu, który może być przecież bulwersujący, niecenzurowany, niepoprawny politycznie, ekshibicjonistyczny, wulgarny i wywrotowy. Nie musi być etiudą szkolną, może być poważną propozycją intelektualną. Zdarza się, że w Europie młodzi filmowcy utrzymują się z robienia krótkich filmów przez kilka lat z rzędu. Nie chałturzą, tylko robią swoje filmy. To robi na mnie duże wrażenie.

 

Jadąc do Clermont-Ferrand nie miałem wielkich nadziei. Sądziłem, że francuski widz będzie poszukiwał czegoś bardziej intelektualnego i wysmakowanego, a taki emocjonalny film jak „Ojcze masz” nie będzie się tutaj podobał. Ale wygląda na to, że film ma jednak jakieś powodzenie wśród publiczności, bo wciąż zaczepiają mnie licealiści i maglują pytaniami. Bardzo się cieszę, że właśnie tutaj „Ojcze masz” zaczyna swój obieg festiwalowy.

 

Rozmawiała Aleksandra Różdżyńska

 

Film „Ojcze, masz” jest współfinansowany przez PISF – Polski Instytut Sztuki Filmowej.

05.02.2014