Rozmowa z Kazimierzem Kutzem

Z Kazimierzem Kutzem, który podczas tegorocznego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni uhonorowany zostanie Platynowymi Lwami rozmawia Jan Bończa-Szabłowski.

 

– Od końca lat 90 pańskie nazwisko coraz bardziej kojarzy się z polityką. Nie tęskni pan za kinem?

 

– Specjalnie nie tęsknię. Z dwóch powodów. Po pierwsze z racji wieku. Uważam, że taki stary facet jak ja nie powinien już biegać po planie filmowym. Po drugie myślę, że wciąż są trudne czasy dla kina artystycznego. Takie filmy mają trudności z wejściem na ekrany, często przesuwa się premiery. Do kina więc mnie nie ciągnie. Dla mnie bycie parlamentarzystą jest bardzo ciekawe i absorbujące. Nie wyobrażam sobie lepszej starości. Myślę, że nikt takiego luksusu jak ja nie miał i mieć nie będzie. Poza tym niedawno złożyłem do wydawnictwa powieść. Piszę od 10 lat piszę cotygodniowe felietony dla moich wyborców w Katowicach. Wbrew pozorom pracuję więc intensywniej niż dawniej.

 

– Trochę Pan kokietuje tą starością, bo wszyscy, nawet polityczni przeciwnicy mówią, że jest pan człowiekiem bardzo młodym duchem.

 

– W 80 procentach praca filmowa jest pracą fizyczną. Kiedy patrzę na moje tamte filmy epickie, „Perłę w koronie”, czy nawet „Śmierć jak kromka chleba” to z podziwem patrzę, jaką miałem energię. Żeby pokonać takie bariery, trzeba mieć nieludzką kondycję. Teraz jej już nie mam, bo już mieć nie mogę.

 

– Mając w dorobku takie filmy, jak „Straszny sen Dzidziusia Górkiewicza”, czy „Pułkownika Kwiatkowskiego” nie myślał Pan, że pańskie obserwacje życia politycznego mogłyby być też ciekawym tematem filmu?

 

– Uważam, że do tego rodzaju filmu trzebaby poszukać jakiegoś młodego Piwowskiego. Kogoś, kto uświadomiłby widzom, że to, co może być absurdalnie śmieszne, tak naprawdę jest bezgranicznie smutne. Spójrzmy choćby na to, co się teraz dzieje w Sejmie. Kiedy idę do parlamentu mam takie odczucie, że to nie jest miejsce, gdzie się debatuje nad Polską tylko prosektorium, gdzie się kroi Polskę w sposób straszliwy.

 

– A jak w kontekście tych obserwacji wygląda sprawa pańskiego ukochanego Śląska. Jakie problemy Śląska uważa pan za najważniejsze do załatwienia?

 

– Odpowiedziałbym nieco żartobliwie, że najważniejszą dziś rzeczą byłoby urządzenie IV powstania. Śląsk jest niestety ciągle zdeprecjonowany. To największa grupa etniczna w Polsce, która właściwie jest poza prawem. Ślązaków jest dużo, jako oddzielna grupa wydają się groźni, więc trzyma ich się cały czas w takim korcu praktycznie od czasów Bismarcka. Po wojnie wyjechało ze Śląska 2 mln Ślązaków bo ciągle słyszeli słowa: „Jak wam się nie podoba to hajda ze dwora”. Śląsk traktowało się jak kolonię a Ślązaków, jak ludzi do ciężkiej roboty. Zajmuję się więc Ślązakami, piszę do nich artykuły, by podtrzymać ich na duchu, objaśniam im świat, dzisiejszą Polskę i pobudzam do tego, by zmniejszyć odziedziczoną mentalność „poddanych”, co nazywam „dupowatością śląską”. I z tą „dupowatością” walczę.

 

– Wspominał pan coś o nowej powieści…

 

– Będzie ona bardzo intymna i bardzo epicka zarazem. Spojrzenie na Śląsk z perspektywy mojego pokolenia. Ukazuję w niej losy Śląska objętego wszystkimi najbardziej nikczemnymi restrykcjami niemieckimi. I nie tylko. Uświadamiam czytelnikom, że Ślązacy walczyli i ginęli na wszystkich możliwych frontach. Stąd ich groby od Stalingradu aż po Narwik. O te groby nikt się nie upomina i nie troszczy. To będzie też opowieść, jak wyglądały ich losy po wojnie. Myślę, że ta książka powinna dać wiele do myślenia.

14.09.2009