Rozmowa z Leo Barraclough

Podczas 38. Gdynia – Festiwal Filmowy o polskich filmach rozmawialiśmy z brytyjskim dziennikarzem piszącym dla magazynu Variety – Leo Barraclough.

PISF: To Pana pierwszy pobyt na Gdynia – Festiwal Filmowy. Jakie są Pana wrażenia?

Leo Barraclough: Festiwal jest bardzo dobrze zorganizowany. Podoba mi się bardzo elektroniczny system rezerwacji biletów. Nie trzeba było po nie stać w kolejce. Teatr Muzyczny to wspaniałe miejsce na imprezy tego typu. Bardzo się cieszę, że mogłem tutaj przyjechać. Chciałbym wrócić w przyszłym roku. Mam nadzieję, że poziom pokazywanych filmów będzie równie wysoki.

Jakie filmy udało się Panu zobaczyć?

Widziałem „Bejbi Blues”, „Drogówkę”, „Idę”, „Bilet na księżyc”, „Chce się żyć”, „Papuszę”, „Płynące wieżowce”. To bardzo dobre filmy. Różnią się między sobą bardzo tematami, trendami, stylami oraz doświadczeniem reżyserów. Dyrektor festiwalu Michał Chaciński wyjaśnił mi, że ta różnorodność filmów była zamierzona. W poprzednich latach w Konkursie Głównym brało udział bardzo dużo filmów. Teraz jest ostrzejsza selekcja. Podoba mi się to. Konkursowa trzynastka jest bardzo mocna.

Które tytuły wywarły na Panu największe wrażenie?

Najlepszym filmem według mnie było „Chce się żyć”. Aktor, który zagrał główną rolę (Dawid Ogrodnik) jest fantastyczny. Jeśli mówi po angielsku, mógłby pracować w Hollywood. Podobała mi się również rola starszego brata w filmie „Bilet na księżyc”, którą zagrał Mateusz Kościukiewicz. On też jest bardzo dobry.

 

Polska jest również znana z dobrych zdjęć. Filmy pokazane na festiwalu są bardzo dobre wizualnie. „Papusza” jest fantastycznie sfilmowana. „Ida” to piękny film. Bardzo mi się spodobał. Rola ciotki była fenomenalna, na pewno lepsza niż głównej bohaterki. Może to było zamierzone?

 

Zakończenia niektórych filmów były dla mnie za bardzo melodramatyczne: śmierć, usiłowanie samobójstwa. Myślę, że nie zawsze trzeba dawać filmowi mocne zakończenie. Czasami lepiej jest zostawić głównych bohaterów przy życiu. Wolę filmy, które są bardziej subtelne.

Czy zaobserwował Pan coś szczególnego w nowym, polskim kinie?

Dla mnie, człowieka z zewnątrz, jest ciekawe móc obserwować, jak polscy filmowcy widzą swoje społeczeństwo. Chętnie opowiadają o przeszłości i o teraźniejszości. Dla mnie te wszystkie filmy są współczesne, opowiadają o teraźniejszości powiązanej z przeszłością. To ciekawe z socjologicznego punktu widzenia. Nie widać tego w kinematografiach krajów, które też kiedyś należały do byłego bloku wschodniego.

Czy polskie filmy prezentowane na Gdynia – Festiwal Filmowy są uniwersalne, zrozumiałe dla zagranicznego widza?

Myślę, że te filmy są zrozumiałe. Czasami, kiedy oglądałem film z polskimi widzami, oni z czegoś się śmieli, a ja nie rozumiałem dlaczego. Pewnie chodziło o coś lokalnego, zrozumiałego tylko dla nich. Sądzę jednak, że trochę lokalności nie szkodzi filmowi. Gdyby jej nie było, wszystkie filmy byłyby takie same. Film musi być zakorzeniony w jakimś miejscu i czasie. W żadnym z obejrzanych przeze mnie filmów nie miałem poczucia, że czegoś nie rozumiem.

W tym roku pozakonkursowej sekcji w Karlowych Warach Variety’s 10 Euro Directors to Watch, znalazła się polska produkcja – „Drogówka” w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego, pokazywana w Konkursie Głównym na festiwalu w Gdyni.

Tak. Krytycy filmowi z Variety umieścili ją wśród 10 najlepszych filmów europejskich. Uważam, że ten film jest fantastyczny. Gdybym miał iść na jakiś polski film do kina i wydać na to swoje pieniądze, to wybrałbym właśnie „Drogówkę”. To rozrywka, wspaniała fabuła i gra aktorska w jednym. To bardzo ekscytujący i bardzo dobrze zrobiony film. Miałem okazję spotkać reżysera – Wojciecha Smarzowskiego. On wie, co robi. Jestem bardzo ciekawy jego nowego filmu „Anioł”, który dotyka bardzo uniwersalnego tematu. Ludzie w każdym kraju mają problemy z alkoholem.

Niestety wciąż niewiele polskich filmów pojawia się w zagranicznej dystrybucji. Co można by Pana zdaniem zrobić, żeby to zmienić?

Przede wszystkim potrzebny jest kontakt dystrybutorów z filmowcami już na początku tworzenia filmu. Wtedy istnieje możliwość wprowadzenia zmian, które mogą spowodować, że obraz będzie odpowiedni dla potrzeb międzynarodowego rynku filmowego. To może być zmiana aktora, jakaś zmiana w akcji, ale to musi stać się już na samym początku produkcji. Później już jest na to za późno. Oczywiście chodzi również o proces promocji filmu, który musi się rozpocząć także bardzo wcześnie. Ta zasada dotyczy każdego filmu: w Polsce czy w Hollywood. Niestety niewielu polskich producentów się do niej stosuje. Film najpierw powstaje, a dopiero później myśli się o jego promocji. Kilka nowych polskich produkcji ma zagranicznych agentów sprzedaży m.in. „Wałęsa. Człowiek z nadziei” Andrzeja Wajdy. Ciągle zbyt mało polskich filmów jest obecnych na najważniejszych festiwalach filmowych. Oczywiście one się tam pojawiają, ale mogłoby ich być znacznie więcej.

 

Byłem w tym roku w Dreźnie na promocji niemieckiego filmu. Przyleciało tam kilkunastu dystrybutorów z całego świata. Niektórych z nich spotkałem również na festiwalu w Gdyni. I na tym to właśnie polega. Trzeba ich zapraszać i pokazywać im filmy. To inwestycja. Tak również pracują Francuzi. Jeżeli przyjrzymy się selekcji w Cannes czy w Locarno to zauważymy, że większość filmów, które dostają się na te festiwale ma w sobie francuskie środki, albo francuskiego agenta sprzedaży. Francuzi są potężną machiną, a wy musicie z nimi konkurować. Jeżeli ktoś będzie miał francuskiego koproducenta, może nią być firmą sprzedająca filmy, to jest to ogromna przewaga. W przemyśle filmowym kluczowe jest partnerstwo.

 

Rozmawiała Paulina Bez

11.10.2013