Rozmowa z Leszkiem Korusiewiczem

Leszek Korusiewicz, fot. Elżbieta Banach
Leszek Korusiewicz, fot. Elżbieta Banach

 

Rozmawiamy z Leszkiem Korusiewiczem –  twórcą krótkometrażowego filmu „Szelest”, którego nowy, rozwijany w Szkole Wajdy projekt pt. „Happy Birthday” zrealizowany zostanie przez Studio Munka SFP w ramach programu „30 minut”.

 

Krążą słuchy, że wiesz, gdzie można tanio wypożyczyć pociąg…


W Polsce istnieje pewien tajemniczy człowiek, który jest łącznikiem pomiędzy światem kolei a światem filmu. Pomagał chyba jeszcze Kawalerowiczowi przy jego „Pociągu”. Poprzez cały łańcuszek ludzi mam dojście do tego człowieka i to właśnie on będzie nam pomagał znaleźć pociąg do mojego filmu.

 

Czy był on zaangażowany w szukanie pociągu do sceny próbnej, którą zrealizowałeś w Szkole Wajdy w ramach Studia Prób?


Nieszczęśliwie wykazaliśmy się pychą i nie poprosiliśmy go o pomoc. W efekcie pociąg był kompletnie nie taki, jaki być powinien. Miał mieć przedziały, a był otwarty. Zmieniło to charakter sceny i wymagało szybkiego przepisania scenariusza.

 

Pociąg to duży kłopot i wyzwanie nie tylko produkcyjne i organizacyjne, ale też reżyserskie. Ciężko jest zrobić półgodzinny film, który dzieje się w jednym pomieszczeniu, a szczególnie tak małym, ciasnym i dziwnym jak pociąg, gdzie dwie ławeczki i okno to cała scenografia. Nie ma możliwości skorzystania z jakiegokolwiek koła ratunkowego. Nie możesz wyjść z kamerą poza pewien zamknięty obszar ani mieć zbyt wielu ustawień tej kamery, nie możesz bawić się scenografią ani światłem. Zostaje czysty teatr. A nie chcemy robić teatru telewizji. Chcemy zrobić kawałek kina. Jest to więc wyzwanie i coś, co napawa mnie dużym strachem.

 

Zaglądałeś do tekstów, w których mowa o sposobach Kawalerowicza jego filmowej walki na małej przestrzeni?


Nie, ale słyszałem, że miał coś w rodzaju spreparowanego pociągu.

 

Tak, mógł m.in. przestawiać w nim ściany i dowolnie łączyć poszczególne części.


A oprócz tego miał pociąg przekrojony na pół, żeby móc lepiej ustawić się z kamerą. Miał więc potężne zaplecze produkcyjne – my tego nie mamy. Ale dobrze byłoby mieć pociąg, który można by  trochę zdemolować – wyjąć ścianę, okno, coś przekroić, coś odkroić.

 

Widziałam twoją scenę i mogłabym przysiąc, że pociąg jechał. Tymczasem pociąg stał.


Nie do końca ci wierzę, bo z tyłu pociągu był greenscreen, w który nie zdążyliśmy włożyć przesuwającego się krajobrazu, ale rzeczywiście w taki sposób operowaliśmy światłem, żeby stworzyć złudzenie ruchu. Całą dziwną maszynerię wymyślił mój operator, Kacper Fertacz. To bardzo zdolny, doświadczony chłopak. Stworzył całkowicie nowatorskie rozwiązanie: przed światłami zamontował koło od roweru, w którym zrobione były małe, czarne zaślepki. Wystarczyło, aby ktoś tym kołem kręcił, żeby powstał efekt migotania światła. Był też ktoś z lustrem, kto powodował błyski na twarzach. To ważne, bo podczas zdjęć pociąg będzie stał, więc musimy sztucznie stworzyć wrażenie, że pociąg jedzie. Cała nadzieja w operatorze.

 

Przykro mi, że widziałaś tę scenkę, bo moim zdaniem jest bardzo zła. Wysłałem ją do Szkoły Wajdy cichaczem, byle jakim listem, mając nadzieję, że zgubi się gdzieś w całej stercie i nikt jej nie zobaczy. Siedziałem cichutko, kiedy po kilku miesiącach okazało się, że scenę widzieli wszyscy. Słyszałem nawet, że jest już prezentowana jako przykład tego, jak dobry reżyser z dobrego scenariusza jest w stanie zrobić „głupią tą” scenę. Ale po to realizuje się sceny próbne – żeby wiedzieć, gdzie można popełnić błędy. Szczęśliwie, te zdjęcia były i teraz już wiem, czego nie wolno robić.

 

A teraz pytanie-nokaut: kiedy widziałeś „Wymyk” Grega Zglinskiego?


Zobaczyłem go już po Gdyni, w kinie Kultura.

 

I jaka była twoja reakcja na identyczną w twoim scenariuszu i filmie Grega scenę, co tu dużo mówić, kluczową?


Już wcześniej słyszałem o tym filmie od Gabrieli Muskały. Dowiedziałem się też, że nie jest to scena kluczowa, a tamten film jest o czymś innym, więc jakoś to przebolałem. Ale kiedy sam zobaczyłem film okazało się, że scena w „Wymyku” wygląda dokładnie tak, jak sobie ją wymyśliłem w moim scenariuszu.

 

Scena może i nie wypadła najlepiej, ale ciekawy był jej oniryczny nastrój. Nie do końca wiadomo czy to, co się dzieje, dzieje się naprawdę czy jest tylko snem. Takie było założenie?


Pierwsza wersja scenariusza taka właśnie była – poetycka i oniryczna. Ale zostało to kompletnie zrugane i usłyszałem, że najlepiej będzie, jeśli opowiem to 1:1, bo tym samym uzyskam siłę paradokumentu. Poszedłem w tym kierunku i ze scenariuszem, i z realizacją sceny. Przy montażu okazało się, że nie da się tego opowiedzieć paradokumentalnie. Na przekór materiałowi, który nakręciliśmy, zacząłem z niego robić małą poezję, mały sen. Ale to nie wyszło. Dlatego teraz zastanawiam się czy nie wrócić do onirycznego myślenia o tym scenariuszu.

 

Bardzo możliwe, że wyrastasz na nadzieję polskiego kina gatunkowego, które najdelikatniej rzecz ujmując, kuleje.


Nie wiem czy film, o którym mówimy, jest najlepszym na to przykładem… Ale zaraz po nim chciałbym wrócić do klasycznego kina gatunków i debiutować horrorem albo dreszczowcem. Ostatnio zacząłem też odnajdywać w sobie potencjał komediowy. Kolejny gatunek, w którym chciałbym się realizować.

 

Sam będziesz pisał scenariusz do tego horroru?


Pilnie szukam, tak napisz na stronie, zdolnego współscenarzysty, który zarabia w jakimś serialu, więc nie musi przejmować się warunkami bytowymi i może ze mną spokojnie posiedzieć nad tekstem.

 

Rozmawiała Ada Bogdziewicz

08.05.2012