Rozmowa z Maike Mią Höhne

Do 15 listopada trwa nabór filmów krótkometrażowych na 64. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Berlinie (6-16 lutego 2014). Rozmawiamy z szefową sekcji Berlinale Shorts Maike Mią Höhne.

 

PISF: Od ilu lat współpracuje pani z festiwalem Berlinale?

 

Maike Mia Höhne: Od 11 lat. Sekcją filmów krótkometrażowych kieruję od 7 lat. Wcześniej pracowałam m.in. przy wyborze filmów fabularnych do sekcji Panorama.

 

Warto przypomnieć, że kiedyś w programie festiwalu filmy krótkometrażowe były prezentowane w Konkursie Głównym.

 

Tak było, ale to uległo zmianie. Zresztą pozostałością tego jest to, że podczas Berlinale przyznawane są tylko dwa Złote Niedźwiedzie: za najlepszy film w Konkursie Głównym i za najlepszy film w konkursie Berlinale Shorts.

 

Jak można zgłaszać filmy do konkursu?

 

We wrześniu wszystkie informacje i formularze zostają umieszczone na stronie festiwalu. Filmy można przesyłać online, ale także na dvd czy kopii 35 mm. Pobieramy opłatę za zgłoszenie filmu w wysokości 60 euro. Często przedstawiciele instytucji filmowych pomagają nam w kontakcie z ciekawymi twórcami.

 

Kto wspomaga panią przy selekcji filmów?

 

Co roku mamy coraz więcej zgłoszeń. Mam znakomitych współpracowników: pracujemy w grupie 6 osób. Każdy ma swoją specjalizację, np. animację, film fabularny, film dokumentalny czy eksperymentalny. Prowadzimy dużo ciekawych rozmów o zgłaszanych filmach, te spotkania naprawdę wzbogacają moje spojrzenie na kino.

 

Po tym, co jest prezentowane i nagradzane w konkursie Berlinale Shorts widać, że jesteście otwarci na nowe technologie. Dwa lata temu konkurs wygrał film „Nocny połów” Park Chan-wooka, nakręcony telefonem komórkowym.

 

No tak, ale autorem filmu był Park Chan-wook! (koreański reżyser filmowy, autor m.in. „Oldboya”, za którego otrzymał nagrodę jury w Cannes – przyp. red.). Przy realizacji tego filmu wspierał się wieloma technicznymi nowinkami. Nie jest ciekawe samo realizowanie filmu telefonem. Ciekawe jest, że twórca poczuł się naprawdę wolny i naprawdę skorzystał z tej szansy. Powstał wspaniały i wolny od ograniczeń film. Kiedy zaczynasz go oglądać, do samego końca nie wiesz dokąd on cię zaprowadzi. Jest naprawdę wybitny. Wspaniale, że jako twórca Park Chan-wook nie nałożył sobie żadnych ograniczeń.

 

Zatem czy takich właśnie filmów szukacie? Realizacje w jakim stylu was interesują?

 

Chcemy, by w konkursie znalazły się filmy twórców posiadających otwarty umysł. Nie interesuje nas budżet filmu. To jasne, że „Nocny połów” kosztował sporo, jednak tego nawet specjalnie się w tym filmie nie dostrzega. Powiedziałabym, że koszt przeciętnego zgłaszanego do nas filmu to mniej niż 10 000 euro. Nie chodzi o to, żeby wszystkim pokazać, ile się wydało na film. Najważniejsze to udowodnić, o czym mówiłam wcześniej – że jest się otwartym na świat, ma się inną opinię, ciekawie potrafi się pokazać coś uznanego za pewnik. Dla mnie filmy eksperymentalne czy dokumentalne będą ciekawe dopóty, dopóki będę w nich dostrzegać indywidualne podejście twórcy, które może się wyrazić np. w zdjęciach.

 

W 2011, gdy wygrał film Park Chan-wooka w konkursie znalazł się polski film – „Świteź” Kamila Polaka. Jak trafił do was ten obraz?

 

Wychwyciliśmy go dosyć wcześnie. „Świteź” dostaliśmy od Jana Naszewskiego. Film bardzo mi się spodobał, to bardzo mocna rzecz. Kiedy oglądałam polskie filmy podczas 53. Krakowskiego Festiwalu Filmowego zauważyłam, że wiele historii w nich opowiadanych jest o wierze, co należy do rzadkości np. w Niemczech. „Świteź” w tym względzie była podobna do „Nocnego połowu”, to bardzo piękna forma wyrażenia siebie poprzez sztukę filmową. Widać, że film ten wymagał wiele pracy i przemyśleń. Dzięki znakomitej muzyce i animacji „Świteź” zabiera nas w niesamowitą podróż poprzez historię, czas i leśne knieje.

 

Wspomniała pani o kontakcie z Janem Naszewskim – czy macie stały kontakt z dystrybutorami, czy też agentami sprzedaży?

 

Mamy przedstawicieli festiwalu, którzy wyjeżdżają – jak choćby kilkukrotnie goszczący w Polsce Nikolaj Nikitin. Oczywiście on zajmuje się głównie wyszukiwaniem pełnometrażowych fabuł i dokumentów, choć często daje mi znać, jeśli znajdzie coś bardzo ciekawego i krótkometrażowego. Jan Naszewski także dobrze wie, jakich filmów szukamy, to sprawdzony kontakt. Nie szukam na siłę filmów z danego kraju, nie jestem kimś, kto przy selekcji powie np. „och, nie mamy nic z Polski w tym roku!”. Czekamy, co ciekawego pojawi się na świecie, po prostu. Jeszcze kilka lat temu wielką popularnością cieszyło się kino rumuńskie. Teraz obserwujemy nowe trendy – np. popularne staje się kino koreańskie i niemieckie animacje.

 

Czy widzi pani jakieś tendencje w światowym kinie krótkometrażowym?

 

Widzę, że film fabularny nie jest już tak ważny. Coraz trudniej zrealizować film, który zaskakiwałby widzów, zabierał ich w jakąś ciekawą podróż. Coraz ciekawsze stają się filmy dokumentalne, potrafi w nich być niesamowita energia. W tym roku zdziwiło mnie, że nadesłano aż tyle seksownych animacji, zazwyczaj animacje nie są sexy. To dla mnie super, ja nie mam już 20 lat i nudzi mnie kino sztampowe. Szukam nowości i świeżości. W języku opowiadania, w mówieniu o człowieku.

 

Jakie festiwale krótkich metraży mogłaby pani polecić twórcom i widzom?

 

Polecam oczywiście Berlinale (śmiech). Jesteśmy ciekawym festiwalem prezentującym kino na krawędzi, łączącym sztuki wizualne i kino. Warto polecić Oberhausen – przynajmniej dla mnie jest tam ciekawy program. Lubię festiwale takie jak Krakowski Festiwal Filmowy, ze znakomicie ułożonym programem, gdzie mogę obejrzeć dorobek danego kraju z ostatniego roku. Podobał mi się festiwal w Busan – nie tylko ze względu na program krótkich metraży. Wydaje mi się, że tam mogłam zrozumieć, jak rozwija się kino azjatyckie, jak wielki jest to rynek. Szwajcarski Winterthur też mogę polecić. Jeśli chodzi o filmy animowane to polecam festiwal w Stuttgarcie, także Annecy. Nigdy nie byłam na festiwalu animacji w Hiroszimie, ale ponoć to znakomita impreza.

 

A festiwale filmów studenckich?

 

Hmm, zdarza nam się pokazywać filmy szkolne, ale dosyć rzadko. Niekoniecznie widzę potrzebę skupiania się wyłącznie na studenckich filmach. To innego rodzaju kino, wymagające innych środków i mające swoje ograniczenia. Nie wyobrażam sobie, by ktoś w szkole mógł zrobić taki film jak „Świteź”. Ten obraz powstawał 7 lat, ale co najważniejsze autor doskonale zrozumiał tekst, na podstawie którego zrealizował film. Tekst, który czyta się w szkole i wtedy go bagatelizujesz. Tutaj reżyser musiał znaleźć coś, co go zaciekawiło, kiedy był już starszy. Aby poczuć niektóre rzeczy i umieć je przekazać w formie wizualnej czasem naprawdę potrzeba czasu. Udało mi się obejrzeć retrospektywę Jacka Smitha podczas Oberhausen. To niezwykłe kino. Jego oszczędny, prosty język urzekł mnie. On potrafił w pięciominutowej formie zawrzeć mnóstwo emocji.

 

Na jednym z paneli dyskusyjnych usłyszałam niedawno zdanie, że „krótkie filmy są dziś za długie”. Czy zgadza się pani z taką opinią?

 

Nie, absolutnie nie. Takie zdania wygłaszają najczęściej ci, którzy nie mają pojęcia, czym dziś jest film krótkometrażowy. Czymś innym był krótki metraż w latach 90., czym innym w okolicach roku 2000, czym innym jest teraz. Jestem szczęśliwa mogąc oglądać filmy 15 czy 30 minutowe. Niestety, coraz częściej zdarza mi się oglądać nudne filmy pełnometrażowe, bo ktoś komuś powiedział, że zrobienie fabuły to większe możliwości festiwalowe czy dystrybucyjne.

 

Z Maike Mią Höhne rozmawiała Marta Sikorska

 

Więcej informacji o naborach na 64. Berlinale: www.berlinale.de.

08.10.2013