Rozmowa z Tadeuszem Lubelskim

Rozmawiamy z profesorem Tadeuszem Lubelskim, autorem książki „Historia kina polskiego 1895-2014” (wydawnictwo Universitas).

PISF: Z jakiej potrzeby wyniknęła praca nad książką „Historia kina polskiego 1895-2014”?

Tadeusz Lubelski: Głównie dydaktycznej. W różnych okresach swojej pracy uniwersyteckiej prowadziłem najrozmaitsze zajęcia, na Uniwersytecie Śląskim dla organizatorów produkcji wykładałem kiedyś nawet historię sztuk audiowizualnych, włącznie z teatrem i baletem. W pewnym momencie jednak, już w Krakowie na UJ,  zacząłem się specjalizować w historii filmu polskiego, jakoś nikt inny w latach 80. nie chciał się podjąć wykładania jej. No a jak już był wykład, to musiał być także podręcznik.

W drugiej połowie lat 90. zmarły  niedawno niestety nasz kolega, dziennikarz i krytyk filmowy z Katowic Jan F. Lewandowski, który pracował w wydawnictwie „Videograf”, namówił mnie na napisanie takiej książki. Wtedy jeszcze w Instytucie Sztuki PAN opracowywana była obszerna, wielotomowa „Historia filmu polskiego”. W 1994 roku wyszedł tom VI, doprowadzający narrację do 1972 roku. Wiadomo było już jednak, że redagujący to zbiorowe dzieło Rafał Marszałek, z rozmaitych życiowych względów zajął się wtedy czym innym i pracę nad tamtą „Historią” przerwano, czego zresztą bardzo żałuję.

Potrzebna była historia naszego kina syntetyczna, jednotomowa, aktualna. Podpisałem z „Videografem” umowę na napisanie takiej książki. Jak wszystko, co jest trudne, praca nad nią trwała jednak znacznie dłużej niż wtedy założyliśmy. Przekraczałem kolejne terminy, aż w końcu w 2008 roku ukończyłem tę książkę, która ostatecznie nosiła tytuł „Historia kina polskiego. Twórcy, filmy, konteksty”.  Jakoś się przyjęła, miała kilka wznowień i w pewnym momencie zaczęto mi podpowiadać – wydawcy, koledzy akademicy, że warto by zrobić „wydanie drugie, poszerzone”, uwzględniające ostatnią, ciekawą dekadę. W międzyczasie jednak „Videograf” splajtował i trzeba było zmienić wydawcę. Projekt przejęło krakowskie wydawnictwo „Universitas”, z którym stale współpracuję, po czym – przy wsparciu i pomocy Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej – udało się wydać tę nową książkę, doprowadzającą historycznofilmową opowieść do 2014 roku, czyli obejmującą 120 lat dziejów naszego kina.

I na tym zapewne już skończę. Kieruję Katedrą Historii Filmu Polskiego, mam ciekawy zespół  współpracowników i doktorantów, nie muszę się więc martwić o ciąg dalszy mojego projektu. Za kilka albo kilkanaście lat zapewne ktoś z nich zrobi to od nowa, całkowicie po swojemu. Skądinąd jest to przedsięwzięcie coraz łatwiejsze od strony technicznej. Jeszcze do pierwszego wydania wybierałem sam wszystkie ilustracje i rozdział po rozdziale woziłem fotosy, grube tomy ze zdjęciami, stare roczniki „Kina” samochodem do wydawnictwa w Chorzowie, do skopiowania. Teraz cywilizacja poszła do przodu – dzięki pomocy Natalii Chojny i Roberta Jaczewskiego z PISF opracowaliśmy wybór zdjęć przez Internet, komunikując się e-mailowo.

Co było najtrudniejszego przy ponownej redakcji materiału? Czy zdecydował się pan np. na ponowne oglądanie opisywanych filmów?

We wszelkiej działalności humanistycznej, zwłaszcza dzisiaj, kiedy kultura się szybko rozwija, upływ czasu bardzo dużo zmienia. Gdybym miał to, co napisałem przed dekadą, opracować od nowa, to bym się zaplątał i nigdy tego nie skończył. Przyjąłem, że korpus książki jest prawie gotowy. „Prawie”, bo drobne poprawki były oczywiście konieczne. Na swoim egzemplarzu książki stale nanosiłem korekty. Piszę o tym we wstępie do nowego wydania. Także wsłuchiwałem się w uwagi innych. Ktoś zwrócił mi uwagę, że jest taki film Petelskich „Bilet powrotny”, z lat 70., który niesłusznie pominąłem. Zobaczyłem więc film na nowo i rzeczywiście uznałem, że jest ważny i dopisałem akapit na jego temat.

Przede wszystkim zaś, oczywiście, musiałem dopisać nowy rozdział, prawie stustronicowy, o kinie polskim po 2005 roku; przyjąłem, że to jest cezura, otwierająca obecny okres. W tym ostatnim, dwunastym rozdziale powtórzyłem z grubsza strukturalizację użytą w rozdziale wcześniejszym, obejmującym lata 1990-2005. Czasem tylko musiałem wprowadzić nowe kategorie, np. podrozdział o „dokumentalnym spektaklu”, uwzględniający zjawiska poszerzające ramy gatunkowe, jak mockdokument. 

Do niektórych swoich decyzji kompozycyjnych nie jestem zresztą do końca przekonany. Umieściłem na przykład „Idę”, nasz najwybitniejszy film ostatniego okresu, w obrębie podrozdziału o relacjach polsko-żydowskich. Tymczasem istota sukcesu „Idy” polega na użytych w nim środkach artystycznych; to jest film o tajemnicy, o milczeniu, o kontemplacji, jakiej wymaga podjęcie najtrudniejszych wyborów życiowych. Chyba Jacek Żakowski  po wejściu filmu na ekrany pisał, że największą krzywdę temu filmowi zrobili ci, którzy opowiadali, że jest to film o relacjach polsko-żydowskich. No ale historia rządzi się swoimi prawami. Filmy układają się w sekwencje tematyczne, trudno byłoby zrobić podrozdział poświęcony filmom o kontemplacji. Ryzykuje się więc czasem uproszczenia. Za to staram się odsyłać do wartościowych cudzych opracowań. Książka ma porządnie opracowaną bibliografię.

Wszystkie filmowe informacje umieszcza pan w kontekście historycznym i kulturowym.

Taki jest sens historii kina. Formuła, którą przyjmuję, to pewnego rodzaju kompromis między filmoznawstwem a kulturoznawstwem. Z jednej strony daję niezbędną porcję wiedzy filmoznawczej potrzebnej miłośnikowi, z drugiej strony umieszczam tę wiedzę w obrębie kultury, która się zmienia wraz z historią. Nie podoba mi się formuła nowej historii filmu, skupionej na tendencjach i prawidłowościach, a pomijającej analizę konkretnych utworów. Może moja książka nie jest najnowocześniejsza pod tym względem, ale nie zawsze to co nowoczesne, jest wartościowe.

Czy historia naszego kina jest wyjątkowa?

I tak, i nie. Dziś jesteśmy kinematografią średniego i średnio interesującego europejskiego kraju. Zarazem jednak nasze kino jest niepowtarzalne przez to, że jest polskie. Jest naznaczone przez historię naszego kraju, bardzo osobliwą, tragiczną. Natura medium filmowego sprawia, że pojęcie kinowej reprezentacji narodów, obyczajów, wydarzeń historycznych jest w dzisiejszej kulturze mocno zakorzenione. Większość z nas zna Czechy przez kino czeskie, Rumunię przez kino rumuńskie, Iran przez kino irańskie. Także przez ten fakt warto przez historię kinematografii konstruować historię Polski.

Czy któraś część „Historii kina polskiego 1895-2014” jest panu szczególnie droga, jest przeżyciem bardziej osobistym?

Nie przepadam za kinem polskim z okresu dwudziestolecia międzywojennego, oglądam ówczesne filmy ze wzruszeniem, ale i z zażenowaniem. Mam jednak doktorantów zakochanych w tym okresie, co mnie cieszy.  Ale miałem mówić o tym, co lubię najbardziej. A najbardziej lubi się zwykle kino swojej młodości. W moim wypadku to lata 60. i 70. Do filmów z pierwszej połowy lat 60. mam szczególną słabość, bo oglądałem je jako chłopiec, a wtedy odbiorcza wrażliwość jest najbardziej wyostrzona. Szczęśliwie się złożyło, że filmy, które oglądałem w swoim okresie młodzieńczym, studenckim, z przełomu lat 60. i 70., należą do najwybitniejszych z całej historii polskiego kina, toteż rozdział im poświęcony pisałem z największą przyjemnością. Ale najważniejszy był zapewne okres Polskiej Szkoły Filmowej, więc ten rozdział także lubię.  

Sporo miejsca poświęca pan adaptacjom literackim. Jak tutaj wypada kino polskie?

Jesteśmy w europejskiej normie. Są oczywiście błyskotliwe wzloty, jak filmy Wojciecha Jerzego Hasa. „Rękopis znaleziony w Saragossie” czy „Sanatorium pod Klepsydrą” to adaptacje wspaniałe, nieobliczalne. Choć „Sanatorium…” nie zostało początkowo docenione. Ja też pamiętam, że jako jego premierowy widz byłem zdezorientowany. Nie doceniono tego. Dzisiaj widać, jakie to jest niesamowite osiągniecie estetyczne. Ale i tradycyjne adaptacje bywają piękne, jak „Potop” Hoffmana.

Nawiązując do pana poprzedniej książki „Historia niebyła kina PRL”, która otrzymała nagrodę Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, chciałabym zapytać, czy dziś brakuje panu jakiegoś twórcy, którego już nie ma z nami. Czy ciekawi pana, jak dzisiejszą rzeczywistość mógłby skomentować ktoś taki jak Konwicki czy Kieślowski?

No pewnie. Akurat wymieniła pani dwa fantastyczne nazwiska, tylko że oni z różnych powodów i na różnych etapach życia wycofali się, zapowiedzieli, że rezygnują z twórczości. Natomiast Wojciech Wiszniewski, który zmarł na zawał, mając 35 lat, nie doczekawszy się swojego debiutu, czy Andrzej Munk, który zginął w wypadku, mając lat 40, właściwie u szczytu swoich możliwości twórczych – to są dwa nazwiska, przy których serce się kraje.

Na jakie polskie filmy pan czeka jako widz?

Na pewno nie na widowiska hollywoodzkie o naszej wspaniałej historii, po pierwsze dlatego, że nie lubię filmów hollywoodzkich, a po drugie, bo nie wierzę w sens polityki historycznej. Z filmów w fazie realizacji ciekaw jestem, jak uda się nowy utwór Joannie Kos-Krauze, pierwszy po śmierci męża. Ale największą przyjemność sprawiają zawsze niespodzianki. Takie, jaką 2 lata temu na festiwalu w Gdyni była „Ida”. Mówiono, że jest jakiś udany film o zakonnej nowicjuszce, ale nikt się nie spodziewał, że okaże się tak olśniewający. Najbardziej czekam na takie nieoczekiwane olśnienia.

Rozmawiała Marta Sikorska

14.12.2015