Rozmowa z Tomaszem Śliwińskim

Z Tomaszem Śliwińskim, autorem współfinansowanej przez PISF „Naszej klątwy”, rozmawialiśmy na 26. IDFA w Amsterdamie, gdzie jego film trafił na listę trzech tytułów nominowanych do głównej nagrody w konkursie studenckim.

Stanisław Liguziński: W „Naszej klątwie” nie ma zapisu okresu, w którym Twoja partnerka Magda była jeszcze w ciąży. Zaczynacie rejestrację dość nietypowo, od momentu oczekiwania na wypisanie Waszego synka, u którego zdiagnozowano „klątwę ondyny” ze szpitala. Czemu zdecydowałeś się zacząć w takim punkcie?

Tomasz Śliwiński: Wcześniej zrobiłem taki króciutki dokument „Klątwa”, który zawiera sceny z okresu ciąży Magdy i fragmenty ze szpitala, kiedy dowiedzieliśmy o chorobie. Ten film był jednak bardziej syntetyczny, w większym stopniu niż nasze emocje, pokazywał zderzenie dwóch rzeczywistości – pięknej, onirycznej ciąży i związanych z nią oczekiwań, z tym co może się wydarzyć. Wtedy byliśmy jednak w takim stanie emocjonalnym, że nie przyszło mi do głowy, by ciągnąć do dalej.

 

Dopiero potem na mojej drodze stanął Paweł Łoziński, który zaczął namawiać mnie, bym spróbował dokumentować nas i nasze emocje. Początkowo bardzo się przed tym wzbraniałem. Uważałem, że to zbyt intymne, zbyt nasze. On przekonywał, bym podjął próbę z nastawieniem, że ostatecznie nikomu nie muszę tego pokazywać. Tak to się zaczęło. Pierwsze ujęcie w filmie jest więc tak naprawdę pierwszym ujęciem, które zrealizowaliśmy. Postawiliśmy kamerę, usiedliśmy na kanapie i zaczęliśmy rozmawiać. Potem pokazałem to Pawłowi, który przekonał mnie, że warto jest kontynuować.

W oczy rzuca się od razu zaznaczona w tytułach zmiana perspektywy. Przechodzisz od „Klątwy” do „Naszej Klątwy”, określając jednoznacznie charakter filmu, który nie jest symetrycznym, obiektywnym zapisem choroby dziecka, ale relacją z waszych wspólnych zmagań z sytuacją. Ta odwaga, by dzielić się wątpliwościami, lękami i trudnościami jest imponująca. Łatwiej byłoby opowiedzieć o chorobie i poszukać współczucia.

Kiedy zaczynaliśmy kręcić, wiedzieliśmy już, że na pewno będzie to film o nas. Chcieliśmy w tym filmie, również w tym jak jest on zmontowany, oddać to co wtedy czuliśmy, to jak postrzegaliśmy małego. Zajęło nam to trochę czasu, zanim zaczęliśmy dostrzegać w nim nasze ukochane dziecko. Na samym początku on był nie tylko sobą, ale również swoją chorobą, całym tym sprzętem medycznym, który przyszedł. Ten zmieniający się sposób ukazywania małego w filmie jest adekwatny do tego, co my wtedy czuliśmy.

 

To my jesteśmy bohaterami, gdzyż to w naszej percepcji zachodzi ta zmiana. Zdecydowanie nie zależało mi na współczuciu, ale na ukazanie procesu, przez który przeszliśmy. Od początkowych etapów, kiedy jeszcze w szpitalu czekaliśmy na niego, aż po oswojenie choroby.

Mimo wszystko, wydaje mi się, że jest w tym geście sporo nonkonformizmu. Na rozmaitych forach internetowych ludzie potrafią anonimowo dzielić się swoimi wątpliwościami, kryzysami, związanymi z opieką nad chorą osobą, jednak „na żywo” rzadko przyznają się do dylematów. Nie towarzyszyły Wam obawy związane z konfrontacją widza z Waszą szczerością?

Kiedy zaczynaliśmy kręcić nie byliśmy przekonani, czy będzie to film, który będziemy komukolwiek pokazywać. Trochę czasu musiało upłynąć, byśmy mogli dostrzec jak sami zmieniliśmy się w trakcie jego realizacji. Przeglądając te rozmowy, zdaliśmy sobie sprawę, że zmieniamy się niemal za każdym razem kiedy przeprowadzamy te rozmowy. Myślę, że jest to uniwersalny proces, w którym każdy może się odnaleźć, to nie musi być chore dziecko, ale jakakolwiek rzecz, która pojawia się w twoim życiu i sądzisz, że ona cię przerasta. Potem, stopniowo, to się jednak zmienia.

 

Zdawałem sobie zresztą sprawę, że było sporo filmów o chorych dzieciach, o tragediach, chciałem więc najwierniej jak to możliwe przekazać nasze emocje, ponieważ byliśmy w środku i mogliśmy podzielić się tym, co odczuwamy. Z mojego punktu widzenia, wydaje mi się, że byliśmy w tym bardzo uczciwi.

Ten rytuał wspólnych rozmów na kanapie był czymś co zwykliście robić, czy powstał na potrzeby filmu, byście mogli przed kamerą skonfrontować swoje emocje i przemyślenia?

Siadaliśmy na tej kanapie, bo w ogóle jesteśmy osobami, które lubią analizować rzeczywistość i rozmawiać. Pojawienie się tych rozmów nie było więc niczym dziwnym, ale na pewno kamera je w jakiś sposób zrytualizowała. Kanapa pełniła rolę kozetki jak u psychoanalityka. Dzięki obecności kamery mieliśmy zawsze taki moment, żeby spokojnie wszystko przegadać. To się zdarzało wcześniej, ale w okresie realizacji zrytualizowało się do tego stopnia, że nawet staraliśmy się w ciągu dnia nie mówić o tym, żeby zachować wszelkie emocje na wieczorne rozmowy.

 

Oczywiście nie kręciliśmy codziennie, to zawsze było w momencie kiedy coś się wydarzyło, nastąpił jakiś zgrzyt lub wyniknęło coś, o czymś powinniśmy porozmawiać. Materiału zebrało się całkiem sporo i te rozmowy na pewno nam pomogły. Możesz sobie zapewne wyobrazić, że jest to ciężki okres, szczególnie jeśli lekarze bombardują cię mnóstwem informacji, sprowadzających się do tego, że „twoje życie już nigdy nie będzie takie jak przedtem” lub „spadł na państwa wyrok”. Dzięki filmowi, ta nasza energia przerodziła się w coś kreatywnego i to nam tę sytuację ułatwiło. Przyznam, że były jednak momenty, kiedy ledwo sięgaliśmy po tę kamerę, już nie mieliśmy sił lub nie chcieliśmy, ale jednak ten wyższy cel nam gdzieś przyświecał.

Nie baliście się, że ta kamera może wywołać odwrotny skutek i was skłócić?

Nie myślałem o tym w ogóle. Wydaje mi się, że ten okres był w ogóle dobrym testem dla nas, dla naszego związku. Przeszliśmy przez to razem i cały czas czułem, że byliśmy w tym razem. Oczywiście każde z nas miało swoje wątpliwości, ale raczej nie myślałem pod tym kątem.

Pracowaliście nad filmem wspólnie?

Zdjęcia realizowaliśmy razem, materiał montowaliśmy już wspólnie z montażystką.

Spytałem o ewentualną rywalizację, gdyż przed kamerą wypadacie bardzo różnie – ty nieco bardziej biernie, twoja partnerka – bardziej aktywnie.

Wydaje mi się, że to wynika jednak bardziej z naszych charakterów, z tego jacy jesteśmy. Zresztą, nie chciałem grać pierwszych skrzypiec i najchętniej w ogóle usunąłbym się z filmu, ale miał on być o nas. Nie mogłem zrobić dokumentu o Magdzie, bo przechodzimy przez to wspólnie. Zdaje się, że to o czym mówisz odzwierciedla po prostu to jakie mamy charaktery.

Nie bałeś się rozpoczynać filmowej drogi od zwrócenia kamery na siebie? W filmowej ikonografii przyjęło się to jako gest wynikający raczej z wyczerpania jakiejś drogi, wykonywany np. przez Filipa Mosza z „Amatora”. Co prawda, zaczynały się od tego interesujące filmogafie, jak w przypadku Marcina Koszałki, ale często kończyło się to długoletnim milczeniem, jak u Jonathana Caouette, twórcy „Tarnation”. Taki proces potrafi być wyczerpujący.

O tym też kompletnie nie myśleliśmy. To był taki okres, kiedy mnóstwo myśli i emocji się w nas kotłowało, więc ten film na pewno nie był wyniszczający, ale wręcz oczyszczający – ułatwiał nam pewne rzeczy. Nie mieliśmy tego problemu, mimo że nie wiedzieliśmy gdzie film nas zaprowadzi.

Skoro wspomnieliśmy Marcina Koszałkę, ciekaw jestem, czy również Twój film wzbudził opór środowiska, które często dość krytycznie reaguje na takie ekshibicjonistyczne kino.

Zdaniem niektórych pobiłem nawet Marcina, jeśli chodzi o poziom autoekshibicjonizmu. Wydaje mi się w ogóle dość znamienne, że ludzie u nas tego ekshibicjonizmu się boją. Nie wiem, czy uważa się to za pójście na łatwiznę? Pojawiły się głosy, że jest to zbyt intymne, że nie powinniśmy robić tego w taki sposób i pokazywać, albo ewentualnie dopuścić kogoś z zewnątrz, bo nie jesteśmy obiektywni. W odniesieniu do jednej sceny pojawiły się pretensje o to, że wykorzystujemy nasze dziecko. Również sama struktura budziła wątpliwości, łącznie z użyciem piosenki, co ponoć nie jest zgodne z duchem dokumentu. Przynajmniej z duchem tego, jak dokument jest w Polsce postrzegany. Zaparłem się jednak, bo uważam, że ta struktura odpowiada temu przez co przeszliśmy i to był mój cel – oddać nasz stan emocjonalny.

Wspominasz o strukturze, która jest bardzo interesująca, gdyż przez większą część czasu obecność dziecka sygnalizowana jest głównie dźwiękiem jego oddechu. W trakcie waszych rozmów Leo jest obecny, ale w przestrzeni pozakadrowej. Skąd to rozwiązanie?

To pojawiło się z dwóch powodów. Z jednej strony, tak jak mówiłem, my go tak postrzegaliśmy – nie był jeszcze tym naszym ukochanym dzieckiem na samym początku, był obciążony całą tą klątwą. Dlatego zdecydowałem się go wprowadzić później. Drugim powodem jest to, że początkowo nie chciałem go też kręcić. Zazwyczaj rodzic od razu rzuca się z kamerą i kręci swoje dziecko, tutaj musiało minąć trochę czasu zanim zdecydowałem się kręcić. To też jest znamienne w kontekście tego, co odczuwaliśmy. Część tej struktury miałem też w głowie od początku, bo wiedziałem że te nasze rozmowy, od których wszystko się zaczęło, muszą być osią. Wiadomo jednak, że wszystko układa się w całość dopiero podczas montażu.

„Nasza Klątwa” była już w Locarno i na IDFA w Amsterdamie, jak z Twojej perspektywy wygląda obecność na takich imprezach?

To jest największa nagroda jaka może spotkać filmowca. Robiąc film nie masz pojęcia, czy gdziekolwiek będzie odebrany, a nagle się okazuje, że nawet poza granicami kraju ludzie to odbierają, odczuwają i dziękują ci. Zarówno w Locarno, jak i Amsterdamie odbiór był bardzo pozytywny. Słyszeliśmy tyle cudownych rzeczy, ludziom zdarzało się zaczepiać nas na ulicy i dziękować za ten film. To jest największa nagroda, jaka może być.

O co ludzie pytali na IDFA?

Zawsze są pytania o samopoczucie Leosia, o to jak sami czuliśmy się w trakice realizacji i jak do niej doszło. Przede wszystkim ludzie jednak dziękują, że zdecydowaliśmy się tym podzielić. Niesamowicie było na festiwalu w Mińsku, gdzie przyjechaliśmy z Leosiem, co było kompletnym zaskoczeniem dla widowni, która nie była uprzedzona. Kiedy zapaliło się światło pojawił się przed nimi – chwilę wcześniej widzieli go jako chore dziecko, a potem biegał pomiędzy siedzeniami normalny chłopak, dorwał się do mikrofonu i nie chciał go oddać. Ludzie byli zachwyceni i mnóstwo osób mówiło, że odnaleźli w filmie siebie, że przechodzili przez podobne rzeczy, ale do tej pory nie spotkali się z tym, żeby ktoś w kinie poruszał takie sprawy w ten sposób. Największą nagrodą jest właśnie to, że ktoś się w tym filmie odnajduje i komuś może on pomóc.

 

Z Tomaszem Śliwińskim rozmawiał Stanisław Liguziński

17.12.2013