Rozmowa z Wojciechem Solarzem

Wojciech Solarz. Fot. "MiF"
Wojciech Solarz. Fot. „MiF”.

 

Kino niezależne to wariacka rzecz

 

W czasie 30. Koszalińskiego Festiwalu Debiutów Filmowych „Młodzi i Film” rozmawialiśmy z Wojciechem Solarzem, aktorem i reżyserem, który pokazywał w konkursie swoją krótkometrażową fabułę „Norbert Juras i syn”.

 

Pierwsze Ujęcie: Rozmawiamy na „Młodzi i Film”. Jak się czujesz na tym festiwalu?

 

Wojciech Solarz: Mam dosyć złożone wrażenia. Z jednej strony bardzo dobrze, że Festiwal jest i pokazuje dużo młodego kina, dzięki czemu można zobaczyć przekrojowo myślenie, tendencje oraz różnice warsztatowe między filmami niezależnymi, szkolnymi i tymi już prawie profesjonalnymi, jak te z programów „30 minut” i „Pierwszy dokument”, no i rzecz jasna pełnymi fabułami, polskimi i zagranicznymi.

 

Ale do rzeczy… Widziałem chyba ze dwadzieścia pięć krótkich metraży i siedem długich fabuł. Z jednej strony cieszę się, że tak dużo robimy i że dostęp do tego jest coraz łatwiejszy.

 

Natomiast, jeśli chodzi o krótkie metraże, to mam wrażenie, że jest w nich jakoś tak dziwnie ponuro. Mówię o tematyce i sposobie opowiadania. Czy nam jest rzeczywiście aż tak strasznie szaro i smutno? Nie widziałem ani jednego filmu o miłości, o tym, że ktoś się cieszy, że żyje, że ma dziewczynę, z którą rzecz jasna może mieć jakieś problemy – ale przecież Ci wszyscy ludzie, którzy opowiadają o śmierci, bezsensie, pokazują jakieś ponure miejsca i biednych, zmęczonych starszych ludzi siedzących w oknach… przecież oni wszyscy jeżdżą co roku gdzieś na wakacje, przeżywają pierwsze miłości, mają głowy pełne fajnej, często abstrakcyjnej, pojechanej wyobraźni.

 

Czyli z krótkimi metrażami nie jest najlepiej…

 

Może z grubej rury jadę, ale kurczę, takie mam wrażenia. Chciałbym, żebyśmy odważniej opowiadali – mówię o przekształcaniu naszej rzeczywistości, również estetycznie. I mówię to również do siebie. Żebyśmy wymagali od siebie kompozycji, jednorodnej konwencji i już na poziomie scenariusza byli dokładniejsi.

 

Natomiast co do długich metraży: każdy był inny, ale przynajmniej były odważniejsze. Podobały mi się: „Moja Australia”, „Daas”, „Mój Biegun”. Nie widziałem „Ki”, „Kreta”, „Lęku wysokości”. Nie zdążyłem. Widziałem natomiast „Heńka”, który wygrał. To fajny, wdzięczny film, chapeau bas dla twórców za taki film w budżecie ponoć 3 tysięcy złotych. Natomiast myślę, że mimo wszystko wybranie go najlepszym filmem festiwalu jest trochę krzywdzące dla równie ciekawej i dużo bardziej profesjonalnej reszty.

 

A jak wygląda festiwal z punktu widzenia młodego twórcy?

 

Myślę, że mogłoby być jeszcze więcej czegoś wspólnego: spotkań, debat, również z wielkimi twórcami, bo my dopiero zaczynamy i chcielibyśmy patrzeć dalej. A tak patrzymy tylko na siebie nawzajem. Oczywiście też się dzięki temu uczymy, ale potrzebni są ludzie, którzy powiedzą: to fajnie, ale to jeszcze nie fajnie… To środowisko jest niebezpieczne, jeżeli chodzi o jakiś rodzaj szczerości i otwartości. Dlatego wydaje mi się, że takie rozmowy w najróżniejszych formach i w dużych ilościach trzeba i warto prowokować. Ale ogólnie bardzo dobrze, że jest ten Festiwal. Życzę, żeby z roku na rok był coraz mocniejszy i zmuszał do myślenia i robienia coraz lepszych filmów.

 

Sam pokazywałeś w Koszalinie film. Dla mnie jest on opowieścią o tym, że potrzebujemy czasem kogoś, kto popchnie nas do działania, takiego autorytetu, który wyciągnie to, co i tak od dawna w nas jest. Czy też tak to rozumiesz?

 

Tak, zgadzam się, to trafna analiza. Ale chciałem przede wszystkim opowiedzieć o tym, że w sumie na ile nasze intencje są szczere i prawdziwe, ile z siebie damy – tyle dostaniemy z powrotem. Tak naprawdę wiele zależy od nas, a właściwie prawie wszystko. Jeśli wyjdziemy ze szczerym pytaniem jak żyć, co zmienić – to ktoś będzie mógł nam pomóc. A jeśli dajemy mu jakieś ochłapy, to on też da to samo w odpowiedzi. Tak też jest z moim bohaterem Jurasem, który przyjeżdża do miasteczka. Jest kimś w rodzaju wioskowego wieszcza, który najlepsze czasy ma za sobą. Jest stary i zmęczony, więc wszystko mu się myli i kiełbasi. Miejscowi próbują jakoś nawiązać z nim kontakt, ale nie bardzo wiedzą jak. Czasem tak jest z nawiązywaniem kontaktu z człowiekiem, z którym chcielibyśmy nawiązać kontakt. Ponieważ sami nie wiemy do końca, o co nam chodzi więc, również nie wiemy o co zapytać. I ten ktoś też się wtedy z nami pieruńsko męczy.

 

Znasz takie sytuacje z życia?

 

Pamiętam jak w szkole teatralnej na pierwszym roku Jan Englert pokazał nam swój teatr telewizji „Dziady”. Po projekcji czekał na pytania. A my zupełnie nie wiedzieliśmy, o co zapytać. Każdy chciał być mądry, ale bał się głupio wypaść, więc nikt nie pytał. Po 15 minutach ciszy mój kolega chcąc jednak nawiązać kontakt, zapytał: „Czy Zbigniew Zapasiewicz nie podkładał przypadkiem głosu pod Scooby Doo”? Jan Englert zasromał się na chwilę i powiedział: „Nie to chyba nie on…” I zajęcia się skończyły.

 

„Norbert Juras i syn” jest filmem niezależnym. Planujesz pozostać w nurcie offowym czy chciałbyś robić filmy na profesjonalnym rynku?

 

Myślę o tym cały czas. „Juras” jest drugim filmem, który udało mi się zrobić z kolegami. Nakręciliśmy go za własne pieniądze przy wsparciu Off Plus Camera. Teraz zastanawiam się, czy i jak zacząć starać się o pieniądze. Czy może zacząć współpracę z jakimiś młodymi ludźmi z branży produkcyjnej. Od dwóch lat pracuję nad pewnym projektem, który najpierw miał być pełną fabułą, ale w Szkole Wajdy sprowadzono mnie na ziemię. Że muszę zacząć od rzeczy małych i krótkich form, że trzeba się nauczyć robić filmy i wtedy je robić. Chciałbym więc bardzo złożyć projekt na program „30 minut”. Przede mną jeszcze trochę pracy.

 

Natomiast kino niezależne to piękna rzecz, wariacka. Dlatego myślimy z kolegami o następnych takich projektach. Tym razem zależy mi też, żeby warunki pracy były bardziej komfortowe. Żeby wymagać od siebie coraz bardziej profesjonalnych produkcji. Atmosfera offu uwodzi i jest wspaniała, ale trzeba iść do przodu i ciągle poprawiać jakość filmów. Uczyć się od profesjonalistów! Na całym świecie powstają filmy niezależne i jednocześnie profesjonalne, już za konkretne pieniądze. Ale próbujące płynąć swoim własnym nurtem, zarówno tematycznym jak i estetycznym. Myślę, że w Polsce jest to teraz bardzo potrzebne. Nie trzeba mieć koniecznie 5 milionów złotych żeby zrobić dobry film. Ale też za 5 tysięcy nie jest łatwo.

 

Irlandzki film „Once” został zrobiony za 83 tysiące funtów. Piękny, wzruszający, poetycki, niezwykle współczesny film. Oskar za piosenkę dla Glena Hansarda i Markéty Irglovej. Więc można kręcić filmy za mniejsze pieniądze. Tylko trzeba wiedzieć co chce się zrobić. To jest najważniejsze. Tak, jak z tym Jurasem. Jak nie zadam sobie lub komuś właściwych pytań, to nie dostanę właściwych odpowiedzi. Więc muszę zadawać sobie pytania. O czym robić filmy, jak je robić, z kim i tak dalej.

 

Jakie znaczenia miała dla Ciebie współpraca z Off Plus Camera? Jak można uzyskać wsparcie tego typu?

 

Zadzwonił do mnie producent tego festiwalu Krzysztof Ślusarz i powiedział, że uruchamiają program dla młodych ludzi „Bierzcie i Kręćcie”. Polega to na tym, że trzeba napisać scenariusz, do którego zrealizowania potrzebne są konkretne przedmioty, kupowane się na Allegro, które jest partnerem projektu. Krzysztof zapytał, czy nie podjąłbym się zrobienia czegoś w rodzaju filmu pokazowego dla młodych ludzi.

 

Nie mam co prawda za dużego doświadczenia reżyserskiego, ale pomyślałem że to jest rodzaj wyzwania, z którym powinienem się zmierzyć. I tak ruszyliśmy do pracy na filmem „Norbert Juras i Syn”. I myślę że była fajna przygoda.

 

Cały scenariusz Jurasa jest zresztą taką metaforą tego konkursu. Że bierze się skądś jakieś przedmioty i lepi z nich rzeczywistość. W naszym przypadku chłopaki biegną do Jurasa. Są ulepieni z przedmiotów, które ich otaczają, więc proszą żeby w ich kontekście wskazał im z nich drogę. Wybrać przedmioty ładnie prezentujące się w przestrzeni, stąd te narty, stół do ping ponga, piłeczki… To zostało kupione na Allegro.

 

Krzysztof opowiadał m i że kiedy zamieściłem na stronie pomysł ze stołem do ping ponga, ludzie zaczęli pisać historię w których niezbędne im były w scenariuszu laptopy, deskorolki, albo samochód. Więc podobno było śmiesznie.

 

Wiem, że z tego programu powstało bardzo dużo fajnych filmów. Jednocześnie równolegle z naszą pracą nad „Jurasem”, Anna Mucha kręciła dokument. Film można zobaczyć na stronie Off Plus Camera.

 

Nie unikniesz pytania o porównanie pracy aktora i reżysera. Czy te doświadczenia jakoś się uzupełniają? Pomagają w pracy?

 

To ważne dla mnie pytanie. Praca jest oczywiście zupełnie inna. Niesamowite jest to, że dzięki temu, że mogę czasem spojrzeć na pewne rzeczy z odwrotnej strony, mam szersze spojrzenie w na całą produkcję ogóle. Kiedy patrzyłem na filmową czy teatralną rzeczywistość tylko od strony aktorskiej, wydawało mi się, że cały ciężar spoczywa na aktorze – że albo zagram albo nie, wtedy koniec! Nie ma filmu, widz w nic nie uwierzy. A teraz, dzięki temu, że staram się patrzeć również od strony reżyserskiej czy scenariuszowej, mam poczucie większego spokoju. Widzę całość, nie tylko moją rolę. Że jest jeszcze historia, momenty kulminacyjne i przełomowe, no i montaż – niezwykle istotna cześć, właściwie kluczowy etap pracy.

 

To wszystko nie oznacza oczywiście, że pracę nad rolą mogę traktować po macoszemu. Wręcz przeciwnie. Dzięki temu drugiemu punktowi widzenia uczę się dostrzegać punkty ciężkości roli i jej odniesienie do historii. To też jest dla mnie ciekawe, że im szerzej patrzę na całość, tym bardziej lubię aktorstwo. I w ogóle całość: film.

 

Rozmawiała Aleksandra Różdżyńska

 

Koszaliński Festiwal Debiutów Filmowych „Młodzi i Film” i Międzynarodowy Festiwal Kina Niezależnego Off Plus Camera są współfinansowane przez PISF – Polski Instytut Sztuki Filmowej.

22.09.2011