Rozmowa ze Stevenem Seidenbergiem

Steven Seidenberg. Fot. Danuta Węgiel
Steven Seidenberg. Fot. Danuta Węgiel

 

Po zakończeniu pierwszej sesji Międzynarodowej Akademii Dokumentu Dragon Forum rozmawialiśmy z jednym z wykładowców prowadzących zajęcia z dokumentalistami. Mieszkający w Wielkiej Brytanii Steven Seidenberg jest producentem pracującym głównie dla stacji telewizyjnych na Dalekim Wschodzie. Produkowaniem filmów dokumentalnych zajmuje się od niemal trzydziestu lat. Współpracował m.in. ze światowej sławy reżyserem filmów dokumentalnych Errolem Morrisem przy realizacji „Krótkiej historii czasu” o Stephenie Hawkingu.

 

PISF: Jak rozpoczął Pan przygodę z filmem dokumentalnym?


Steven Seidenberg: Moja przygoda z filmem dokumentalnym zaczęła się zupełnym przypadkiem. Miałem 33 lata i rozwijałem swą karierę naukową w dziedzinie antropologii społecznej, gdy nagle pojawiła się perspektywa zaangażowania w film dokumentalny. Jedne drzwi się zamknęły (ówczesna brytyjska premier Thatcher wstrzymała tworzenie posad naukowych na brytyjskich uniwersytetach), a jednocześnie inne się otworzyły (dr Bruce Dakowski zaproponował mi pracę przy dokumentacji „Strangers Abroad”, ambitnego projektu serialu dokumentalnego z dziedziny antropologii). Pierwotnie miała to być praca na trzy miesiące (a zarobki lepsze niż roczna pensja na uniwersytecie). To jak mogłem odmówić? (A propos, zauważyłem, że film dokumentalny to branża pełna sfrustrowanych niedoszłych antropologów). Łącznie nad tym projektem spędziłem jednak dwa lata – od pomysłu do gotowego filmu. To była najlepsza szkoła, czy staż, jaki można sobie wymarzyć. I od tamtej pory, czyli już od 27 lat, zajmuję się filmem dokumentalnym. Ale nadal nie wiem, kim chciałbym być, gdy dorosnę.

 

Od kilku lat współpracuje Pan z Dragon Forum. Na czym polega Pańska rola przy tym projekcie?

 

Oficjalny tytuł to „wykładowca” (ang. tutor), co sprawia, że czuję się, jakbym wrócił do kariery akademickiej. Rola tutora sprowadza się do dwóch głównych zagadnień. Po pierwsze, pomagamy filmowcom pracować nad rozwojem ich projektów. Po drugie, kształcimy ich w okultystycznej sztuce „pitchingu” (tzn. przygotowujemy ich do przedstawiania swych projektów przed panelem, złożonym z potencjalnych sponsorów). Tak naprawdę to dwie strony medalu. Tutorzy pracują z uczestnikami warsztatów, by pomóc im doszlifować projekt i samych siebie. Stawiamy przed nimi nieustannie nowe wyzwania, zmuszając do głębokiej refleksji nad projektami, przedstawiając różne punkty widzenia, czasem wcielając się wręcz w rolę adwokata diabła dla osiągnięcia najlepszego efektu. Wszyscy mamy wspólny cel: chcemy, by dobre projekty miały szanse przerodzić się z bycia dobrym pomysłem w równie dobry efekt ekranowy.

 

Co Pana zdaniem sprawia, że praca dokumentalisty jest dobra? Jakich cech charakteru bądź kwalifikacji wymaga ten zawód?

Kluczem do tego, by być dobrym dokumentalistą, jest pasja. Twórcę musi interesować temat jego filmu, muszą go obchodzić jego bohaterowie. Bo jeśli nie obchodzą samego twórcy, to dlaczego mieliby obchodzić widzów (albo sponsorów)? Najsmutniejsze jest to, że na świecie są istne miliony świetnych pomysłów na filmy dokumentalne. Zazwyczaj człowiek może się natknąć na co najmniej trzy fajne tematy, nim zdąży usiąść do śniadania. Ale sam dobry pomysł nie oznacza, że twórca będzie potrafił przekuć go na film. Do tego potrzeba pasji. (Może jestem trochę uprzedzony – powinienem sie teraz przyznać, że nie jestem reżyserem, tylko producentem. Z mojego doświadczenia, pasja jest ważniejsza od umiejętności. Twórca pasjonat zrobi lepszy film niż ktoś, kto jest tylko dobry od strony warsztatowej).

 

Jakie są Pańskie ulubione filmy dokumentalne? Co sprawia, że są dla Pana interesujące?

 

Trudne pytanie. Lista moich ulubionych filmów codziennie się zmienia. Czasem są to zupełne niespodzianki. Film „Ostatni pociąg” Lixin Fana budzi zachwyt. Prosta, dobre opowiedziana historia, olśniewające zdjęcia. Ibitsam Mara’ana zrobiła film „Lady Kul El-Arab” (w j. polskim funkcjonują dwa tytuły: „Miss Palestyny” i „Arabska królowa piękności” – przyp. tłum.) o nietypowej uczestniczce konkursu piękności i o tym, jak jej decyzja podzieliła rodzinę i środowisko. Akcja rozwijała się powoli, ale nieubłaganie, aż w końcu widz siedzi jak na szpilkach, czekając z zapartym tchem, co się dalej wydarzy.

 

Turecki film „W drodze do szkoły”, mając niepozornego bohatera w postaci nauczyciela z małej wioski w środkowej Turcji, przerodził się w emocjonujące studium staczania się w otchłań szaleństwa. Z ostatnich filmów rewelacją był szwedzki dokument „Män som simmar” (ang. tytuł „Men Who Swim”). W każdym z tych przypadków decydującą rolę odegrała dla mnie doskonała narracja.

 

Ponieważ przez wiele lat zajmowałem się sinologią, wiedziałem dobrze o dorocznych wędrówkach w strony rodzinne na obchody chińskiego Nowego Roku (największa na świecie migracja ludności). A jednak Lixin Fan umiejętnie skoncentrował opowieść na historii jednej rodziny, co otworzyło przed widzem zupełnie nowy świat. Ibtisam Mara’ana dzięki bezbłędnej narracji też otworzyła przede mną zupełnie nowy świat – świat arabskich konkursów piękności. Jej główną bohaterką była uparta i niezbyt sympatyczna nastolatka. A jednak, podobnie jak Lixin, Ibitsam potrafiła tak zbliżyć się do bohaterki, że widz był w stanie wejść w jej świat. Podobnie było z filmem „W drodze do szkoły” Orhana Eskiköy i Özgüra Doğana. Wszystkie te filmy mają coś do powiedzenia na temat ludzkości, a jednak czynią to bez moralizatorstwa. To niebywałe. Co do „Män som simmar”, to film ten przede wszystkim bardzo mnie rozśmieszył. Ale też otworzył drzwi do zupełnie nowego świata.

 

Na czym powinien skupić się twórca, przedstawiając projekt przed komisją?

 

Na bohaterach i na historii. Bohaterowie to sprawa kluczowa. Widz może utożsamić się z bohaterem. Dzięki bohaterowi, może wejść w zupełnie nowy świat. Filmowcy zbyt często na pitchingu koncentrują się na „zjawiskach”. Ale widz nie utożsamia się ze „zjawiskiem”. Utożsamia się z ludźmi. To bohaterowie mogą doprowadzić widza do zjawisk, a nie odwrotnie. Jeśli widz chce dowiedzieć się czegoś więcej o zjawisku, może przeczytać gazetę albo poszperać w Internecie. Mogą czerpać informacje z setek różnych źródeł. Ale bohaterów tam nie znajdą. Tylko twórca filmowy może pokazać widowni bohatera. I to poprzez tego bohatera możliwe stanie się zrozumienie podtekstu, tła, czy samego „zjawiska”. Widzowie chętnie obejrzą film, w którym jest ciekawy bohater. Niekoniecznie obejrzą zaś film tylko dlatego, że opowiada o ważnej sprawie.

 

Jakie pułapki czyhają na twórców filmów dokumentalnych? Czego filmowcy powinni się wystrzegać?

 

Przykro mi, ale nie rozumiem pojęcia „pułapek” w tworzeniu filmów dokumentalnych. Nie znam żadnych pułapek. Może poza tą, że naprawdę bardzo trudno utrzymać się z pracy jako twórca filmów dokumentalnych. To nie jest zawód, na którym można się dorobić, chyba że ma się bardzo, bardzo, bardzo dużo szczęścia (uwaga: właśnie szczęścia, nie talentu). W Wielkiej Brytanii odsetek osób rezygnujących z zawodu jest wśród twórców filmów dokumentalnych bardzo wysoki. Czytałem gdzieś statystyki, z których wynikało, że zaledwie 7% dokumentalistów jest w wieku powyżej 50 lat. Nie dlatego, że zbijają kokosy i przechodzą na emeryturę. Raczej dlatego, że przed pięćdziesiątką sami rezygnują z zawodu, lub zmusza ich do tego życie. Jeszcze gorzej rzecz się ma w przypadku kobiet. Zaskoczyła mnie informacja, że najlepsze producentki i reżyserki filmów dokumentalnych odeszły od zawodu przed 40. rokiem życia. Nie z uwagi na zobowiązania rodzinne, ale zwyczajnie dlatego, że z filmów dokumentalnych nie były w stanie się utrzymać. (Spory odsetek znajomych dokumentalistek po czterdziestce zaczyna zajmować się psychoterapią. Podobnie jak dokumentalistom, psychoterapeutom płaci się za to, że słuchają. Różnica polega na tym, że płaci im się więcej i mogę sobie ustawić lepsze godziny pracy. Dla zdecydowanej większości twórców film dokumentalny nie jest i nie może być „karierą”. To styl życia.


Jakie filmy dokumentalne najlepiej sprzedają się na dzisiejszym rynku? Dlaczego ludzie chcą oglądać te filmy?

 

Nie mam pojęcia, jakie filmy dokumentalne najlepiej sprzedają się na dzisiejszym rynku. Rynek jest ogromny i bardzo podzielony. To, co podoba się w jednym kraju jednej grupie demograficznej może zupełnie nie sprawdzić się gdzie indziej. Ja oglądam większość dokumentów w telewizji lub w kinie. Moja córka ogląda wszystko w Internecie. Łatwo przyciągnąć widza przed telewizor albo do kina. Dużo trudniej to zrobić w przypadku Internetu. Patrząc na filmy, jakie w ostatnich latach odniosły sukces w brytyjskich kinach, to jest to grupa bardzo różnorodna: „Być i mieć” – nakręcony w jednosalowej francuskiej szkole; „Marsz pingwinów” – film przyrodniczy; „Człowiek na linie” – o szalonym linoskoczku; „One Day in September” – historia rzezi podczas Igrzysk Olimpijskich w Monachium w 1972 roku; „Czekając na Joe” – tragedia i odkupienie na górskim stoku. Tych filmów nic nie łączy, poza jednym: wszystkie to bardzo dobrze opowiedziane historie. Dlaczego ludzie oglądają te filmy? Bo potrafią pokazać widzom nowy świat, nowe doświadczenia, nowe miejsca nie tylko, by w nich „być”, ale również, by w nich „myśleć”.

 

Jakie są trendy w światowym kinie dokumentalnym? W jakim kierunku zmierza ten gatunek filmowy?

 

Naprawdę chciałbym być teraz jasnowidzem, bo ten, kto to odgadnie, może zarobić krocie. Nie mam pojęcia, w jakim kierunku zmierza dokument. Upowszechnienie dostępu do technologii filmowych nabiera przyspieszenia już od ponad dziesięciolecia. Na początku pojawienie się niedrogich kamer dało każdemu Kowalskiemu możliwość kręcenia filmów. Potem tani sprzęt do montażu sprawił, że swoje materiały każdy może układać w gotowe opowieści. Obecnie, za sprawą Internetu, może też ze swym filmem łatwo wyjść w świat. A jednak jak dotąd cała ta podaż filmowa skierowana jest głównie do wszelkiej maści freaków oraz trzynastolatków o okrutnym poczuciu humoru. Czy filmy dokumentalne robione przez ludzi i dla ludzi kiedykolwiek dotrą do dorosłych? Nie wiem. Dzięki aparatom i kamerom video w telefonach komórkowych powstało zjawisko obywatelskiego dziennikarstwa. Czy powstanie też analogicznie gałąź obywatelskiego filmu dokumentalnego? Nie wiem. To ciekawe zagadnienie. Ktoś kiedyś powiedział, że każdy człowiek ma w sobie jedną wybitną książkę. Ciekawe, czy stoimy u progu epoki, w której dostrzeżemy w każdym z nas jeden wybitny film?

Podejrzewam (czytaj: mam gorącą nadzieję), że demokratyzacja filmu dokumentalnego będzie oznaczała, że dokumenty wyświetlane w kinach i telewizji będą coraz lepsze. Podejrzewam, że będą musiały, nie ma innego wyjścia. Doświadczenie wspólnego oglądania świetnego dokumentu i późniejszej rozmowy o nim już powoli zanikało, a zabijało je rozproszenie kanałów dystrybucji. W wielokanałowym świecie filmy dokumentalne zaczynały ginąć w tłumie, tracąc na znaczeniu. Obecnie wygląda jednak na to, że następuje odwrót od tej fragmentaryzacji. Wielkie filmy dokumentalne stają się coraz lepsze i coraz większe, rośnie ich wartość produkcyjna, pojawiają się coraz to nowe formaty. Kto mógł przewidzieć taki film jak „Walc z Bashirem”, animowany dokument o wojnie w Libanie? Wystarczyć spojrzeć na listę (zarówno tę pełną, jak i skróconą) do tegorocznych Oskarów za najlepszy dokumentalny film pełnometrażowy. Ten rok przyniósł wyjątkową ilość świetnych dokumentów. W gruncie rzeczy jestem cichym optymistą jeśli chodzi o przyszłość filmu dokumentalnego. Producenci będą musieli wykazać się sprytem, by zdobyć fundusze (to akurat nic nowego, producenci zawsze musieli wykazywać się sprytem), ale za to ich filmy znajdą publiczność na wielu poziomach.

 

Rozmawiała Marta Sikorska

Tłumaczenie Karolina Kołtun

28.02.2011