Siadamy i robi się ciemno

Rozmawiamy z Piotrem Złotorowiczem, studentem Szkoły Filmowej w Łodzi – której działalność jest współfinansowana przez PISF – reżyserem dyplomu reżyserskiego „Matka Ziemia – fabularnej obserwacji człowieka i natury – pokazywanego w konkursie współfinansowanego przez PISF festiwalu „Łodzią po Wiśle”. Impreza obywa się w Warszawie w dniach 25-26 kwietnia.

Pierwsze Ujęcie PISF: Film „Matka Ziemia” jest poruszający na kilku poziomach. Co było dla ciebie największą inspiracją? Co największą trudnością przy reżyserowaniu tak wieloznacznego obrazu?

Piotr Złotorowicz: Wcześniejszą etiudą fabularną, którą zrobiłem w szkole, był film „Ludzie Normalni”. Jest to realistyczna historia, opowiedziana dość skromnie. Tym razem chciałem zrobić coś bardziej osobistego i onirycznego.

 

Największy opór stawiała właśnie matka ziemia. Z filozofią i tymi różnymi poziomami metafory jest trochę jak z ogniem olimpijskim. Wzniecamy go kiedy piszemy scenariusz, a potem staramy się go donieść do widza przez pole bitwy – zdjęcia. To publiczność oceni, czy się udało.

 

Kiedy kręciliśmy poranną scenę przymrozku w sadzie, przyroda uraczyła nas rzęsistym deszczem trwającym cały dzień zdjęciowy. Na planie miałem aktorów, pirotechników, statystów z pochodniami, podnośnik i tak dalej. Nie mogliśmy pozwolić, żeby ten deszcz było w kadrze widać. Wykluczałoby to ujemną temperaturę. Był to pierwszy dzień naszych zmagań. Potem, kiedy przyszło nam kręcić sceny ze świniami, było jeszcze intensywniej. Mimo wielu przeciwności losu ani razu nie odwołaliśmy zdjęć. Miałem sprawdzoną ekipę: zdjęcia robił Nicolas Villegas, kierownikami produkcji byli Asia Malicka i Darek Dużyński. Znaliśmy się dobrze z poprzednich realizacji i wiedzieliśmy, że damy radę. Poza tym, dni kiedy nic nie idzie jak trzeba, są najfajniejsze. Ekipa mobilizuje się nawzajem. Wtedy najbardziej czujesz, że jesteś z ludźmi, którzy chcą robić filmy.

Obserwacja i współdziałanie z naturą jest w moim odczuciu równie ważne w twoim filmie, jak relacje między ojcem, a synem. Naruszenie jednej równowagi wpływa na brak harmonii w drugiej, jednak to natura okazuje się silniejsza.

Czasami nie wiemy, dlaczego podejmujemy taką a nie inną decyzję. Ale wiemy, że jest właściwa. Wierzę w intuicję aktorów, scenografów, kostiumografów i całej resztę ekipy. Myślę, że każdy film niesie ze sobą pewne bogactwo, które nie było do końca uświadomione w trakcie zdjęć. Odsłanianie przed widzem swojego odbioru daje mu bardzo konkretne wskazówki do interpretacji i zabiera całą przyjemność. W filmach fajne jest to, że są jakimś przeżyciem i mimo pewnych uniwersalnych symboli, w szczegółach interpretowane będą trochę inaczej. Dla mnie dobre kino to takie, które zadaje więcej pytań, niż daje odpowiedzi.

A na ile ważny był w konstruowaniu fabuły fakt, że w tej historii ojciec próbuje nauczyć syna zabijania zwierząt? Czy pokazując tę najbardziej wyrazistą i brutalną formę dominacji człowieka nad zwierzęciem – rozumiesz to jako swego rodzaju rytuał przejścia?

Już pisząc scenariusz przyjąłem konwencję pewnej biblijności, stąd wyrazistość środków. Doświadczenie śmierci innej istoty jest pewnego rodzaju inicjacją. Wychowywałem się w małym prowincjonalnym miasteczku i wydaje mi się, że pamiętam jak pierwszy raz zabijana była przy mnie jest świnia – chociaż miałem wtedy może z sześć lat. Tym bardziej zaskakuje mnie, że większość ograniczonego grona, które do tej pory oglądało film, zwraca uwagę na intensywność scen uboju. Nie są to ludzie, którzy myślą, że kotlety rosną na drzewach, jednak sceny te są dla nich czymś nowym, szokującym. Być może dla niektórych widzów będzie to rytuał przejścia na wegetarianizm. Dodam, że w trakcie zdjęć do filmu „Matka Ziemia” nie ucierpiała żadna świnia.

Widzowie zapewne odetchną z ulgą. Twój wcześniejszy dokument „Smolarze” zdobył wiele nagród i podobał się na świecie. Czy premierze „Matki Ziemi” na „Łodzią po Wiśle” towarzyszy jednak lekka trema? Jesteś ciekaw reakcji publiczności?

Faktycznie „Smolarze” zebrali całkiem niezłe laury, ale kiedy zaczynaliśmy go pokazywać poza szkołą, wcale się na to nie zanosiło. Sukces przyszedł dopiero po jakimś czasie.

 

„Matka Ziemia” nie była jeszcze pokazywana poza szkołą i nikt nie wie, co przyniesie przyszłość. Pytasz, czy towarzyszy temu lekka trema. To jest przeogromna trema, pomieszana jeszcze ze świadomością, że nic nie mogę już zrobić, bo prace nad filmem dobiegły końca. Powtarzając sobie to jak mantrę, staram się uspokoić, ale w dzień pierwszego pokazu i tak będę miał nerwa. Bo oczywiście chciałbym, żeby ten film dla widza był o czymś autentycznym, ważnym i przejmującym. Gdyby mi nie zależało, nie zaczynałbym studiów na filmówce i pewnie w dalszym ciągu kontynuował swoją wesołą twórczość niezależną.

 

Zazwyczaj przychodzę na salę jeszcze przed pokazem gdzie spotykam się z członkami ekipy, którzy nie widzieli filmu. Żartujemy sobie spokojnie, staram się nie myśleć, że ich ciężka praca na planie to też moja odpowiedzialność. Potem siadamy na miejscach i robi się ciemno. Nie wolno już uspokajać się rozmową, a z nerwów zmysły wyostrzone mam do tego stopnia, że słyszę każdy szmer na sali, nawet poprzez dźwięki z filmu. Znam je przecież na pamięć. Kiedy projekcja się kończy i obraz zaciemnia się przed napisami, wstrzymuję oddech w oczekiwaniu na brawa. Po tych wszystkich latach w filmówce zdrowie już nie to samo, organizm gorzej toleruje bezdech, dlatego nazwiska głównych realizatorów wklejamy wcześniej. Szczęśliwie do tej pory klaskali, zobaczymy jak będzie tym razem.

 

Rozmawiała Aleksandra Różdżyńska

 

Festiwal „Łodzią po Wiśle” oraz produkcja etiud Szkoły Filmowej w Łodzi jest współfinansowana przez PISF – Polski Instytut Sztuki Filmowej.

24.04.2014