Sławomir Pstrong mówi o "Planie"

„Plan” jest komedią obyczajową. Opowiada o przyjaźni kilku kumpli z podstawówki. Spotykają się na jubileuszu szkoły w Nowej Hucie. Kiedy okazuje się, że jeden z nich ma poważną depresję, pozostali postanawiają mu pomóc, wysyłając go do ciepłych krajów. Problemem jest jednak zdobycie na ten cel pieniędzy.

 

Film trwa 45 minut i jest krótkometrażowym debiutem Sławomira Pstronga, absolwenta Wydziały Reżyserii na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Zdjęcia robił Paweł Dyllus, muzykę napisał Jarosław Januszewicz. W filmie zagrali amatorzy.

 

Film miał plenerową premierę w sierpniu zeszłego roku w Nowej Hucie.

 

Sporo dobrej energii

Rozmowa ze Sławomirem Pstrongiem


„Plan” jest twoim debiutem, produkcją niezależną.

 

Tak. Zrealizowanie tego projektu wymagało założenia firmy, tak powstało On Production. Razem z producentką, Olą Kułakowską, zaprosiliśmy do współpracy znajomych i przyjaciół, z którymi pracowaliśmy już wcześniej, przy innych projektach. I tak zebrała się grupa ludzi, z których każdy istotnie zaangażował się w powstanie tego filmu. Wielu z nich wzięło w tym udział nie ze względów finansowych, a raczej dlatego, że chcieli zrobić coś nowego, ciekawego.

 

Czy w trakcie przygotowań i podczas samej realizacji filmu, oprócz ograniczeń finansowych, musiałeś iść na jakieś kompromisy twórcze?

 

Kompromis był w pewnym sensie wliczony w produkcję. Od początku było wiadomo, że budżet filmu jest bardzo mały, co za tym idzie, musimy zmieścić się w małej ilości dni zdjęciowych i mamy ograniczenia sprzętowe. Szukałem sposobu na połączenie tych warunków z moimi założeniami. Ważne było dla nas, żeby projekt powstał, żeby zdobyć kolejne doświadczenie.

 

Pracowałeś przy tym projekcie wyłącznie z naturszczykami. Jaka jest różnica w pracy z nimi a z zawodowymi aktorami?

 

Trudno było nieraz przewidzieć co się wydarzy. Kręciliśmy teoretycznie według scenariusza, ale konieczne było elastyczne podejście do tematu. Odtwórcy ról czasami zmieniali dialogi, nie zawsze mając tego świadomość. Czasami coś „nie leżało” i zmienialiśmy teksty wspólnie. Ogólnie naturszczyków trzeba znacznie bardziej pilnować na planie, dyscyplinować. Zawodowi aktorzy z łatwością skupiają się na zadaniu. Naturszczykom przychodzi to z trudem, szybko się rozpraszają i trzeba doprowadzać ich do porządku. Ustalasz coś a za pięć minut już tego nie pamiętają, zapominają teksu, mylą pozycje pod ustawienia kamery. Byli spięci, trzeba było dać im pewną swobodę, dowolność. To tylko też temu filmowi pomogło.

 

Czy podczas pracy czymś cię zaskoczyli?


Kręciliśmy taką scenę, że bohaterowie lecą balonem. Polecieli na wysokość 300 m. Pamiętam, że jak wrócili to byli strasznie szczęśliwi. Głównie dlatego, że przeżyli. Lot był dla nich dużym wyzwaniem i dostarczył wiele emocji, zaczęli nawet składać jakieś życiowe obietnice. Potem się z nimi znacznie lepiej pracowało, byli spokojniejsi i zdyscyplinowani. Poza tym bardzo identyfikowali się z rolą i to od pierwszego dnia na planie. W filmie, jeden z przyjaciół jest niejako głównodowodzącym, kierującym tą grupą, drugi to szyderca, trzeci to człowiek wyciszony, prawie mistyk, czwarty to facet, któremu nic się nie udaje, no i piąty Marian, z depresją. Do końca trzymali się swoich ról. Potem nawet trudno im było z nich wyjść.

 

Który dzień zdjęciowy był dla ciebie, jako reżysera najtrudniejszy?

 

Scena, kiedy kumple ratują Mariana, który próbuje się powiesić. Mieliśmy problemy techniczne i dlatego wszystko się przedłużało. Nasz aktor, filmowy Marian, dzielnie się trzymał. Pani, w mieszkaniu której kręciliśmy scenę też była strasznie zdenerwowana. Wiedziała dokładnie co chcemy kręcić, ale z niczym się nie zdradziła. Przyznała się dopiero w trakcie, w zasadzie pod sam koniec dnia zdjęciowego – w tym mieszkaniu naprawdę chciał się powiesić człowiek, ona go uratowała. To był ciężki dzień.

 

Jak Ci się pracowało w Nowej Hucie, jak na waszą pracę reagowali ludzie, mieszkańcy?

 

Pamiętam taką scenę, kiedy w przerwie obiadowej siedzieliśmy na jednym z podwórek. Wszyscy byliśmy rozluźnieni. Niedaleko nas, na ławeczce siedziały starsze panie, a obok bawiły się dzieci. Nagle nasz dźwiękowiec wyciągnął wiolonczelę i zaczął grać Bacha. Wszyscy go słuchali, ale nikt nie przerywał swoich codziennych zajęć. Wtedy poczułem, że jesteśmy niejako integralną częścią tego miejsca. Chciałbym podziękować za to mieszkańcom Nowej Huty. Byli dla nas gościnni, fajnie się zachowali.

 

Jak z perspektywy czasu oceniasz ten film?


Lubię go. Uważam, że udało się w nim umieścić sporo dobrej energii.

 

(na podstawie przesłanych materiałów)

31.03.2010