Stalinizm z przymrużeniem oka

Anna Polony

Anna Polony i Krystyna Janda na planie „Rewersu”

 

Rozmowa z Anną Polony – o roli w „Rewersie”, o graniu z Krystyną Jandą i o tym, dlaczego nie lubi filmu.

 

Jest Pani aktorką z ogromnym stażem scenicznym, współpracowała Pani między innymi z Wajdą i Swinarskim. I nagle zwraca się do Pani młody, debiutujący reżyser z dość nietypowym scenariuszem. Jaka była Pani pierwsza reakcja?


– To było zabawne zdarzenie. Borys Lankosz przyszedł do mnie po przedstawieniu. Ja się jednak spieszyłam i nie chciałam wziąć od niego tego scenariusza. Powiedziałam, że nie lubię filmu, nie przepadam za pracą przed kamerą. A on odpowiedział: „Proszę tylko przeczytać scenariusz, wtedy będzie pani mogła odmówić”. No więc wzięłam scenariusz i przeczytałam go jednym tchem. Był naprawdę świetny! Nawet nie przejęłam się tym, że mam grać babkę wciąż leżącą w łóżku – bo to postać dowcipna, z poczuciem humoru, z takim „powerem”.

 

Pani nadała tej postaci taki power.

– Nie, ona jest tak napisana!

 

Co jeszcze Panią przekonało do przyjęcia propozycji?

 

– To, że będę mogła grać z Krystyną Jandą, bo nigdy z nią nie pracowałam i byłam bardzo ciekawa, jak zgrają się ze sobą nasze dwie indywidualności.

 

I zgrały się?

 

– Na początku trochę się obawiałam tego spotkania, ale już od pierwszej sceny, gdy tylko zamieniłyśmy parę zdań, obie poczułyśmy, że nadajemy na tych samych falach. Zresztą ta znajomość wyszła poza plan „Rewersu”, bo teraz pracuję nad spektaklem, który w przyszłym roku będę reżyserować w Teatrze Polonia.

 

A nie była Pani trochę zaskoczona scenariuszem „Rewersu”, utrzymanym w tonie czarnej komedii? Jesteśmy przyzwyczajeni do ukazywania czasów stalinowskich w martyrologicznej otoczce.

 

– Niekoniecznie. „Pułkownik Kwiatkowski” Kutza przetarł już tę ścieżkę. Pamiętam też „Dzienniki” Marthy Meszaros, w których zresztą grałam, a które pokazywał paradoksy tamtych czasów w sposób dramatyczny, ale też silnie ironiczny.

 

Może to Polacy mają skłonność do widzenia historii w dramatycznych barwach?


– Ale przecież Węgrzy mieli wtedy jeszcze gorzej! 1956 rok był dla nich bardziej tragiczny niż dla nas. A ja pamiętam, jak ludzie śmiali się na pokazie tego filmu.
Co do „Rewersu” – mnie osobiście bardzo spodobało się to, że czasy stalinowskie pokazane są w nim kpiąco i z dystansem. Zresztą one były i straszne, i śmieszne.

 

Wspomniała Pani, że nie przepada za filmem.

 

– Nie przepadam za sobą w filmie. Uważam, że moje ekspresja jest bardziej sceniczna niż filmowa. Jestem zbyt wyrazista do filmu.

 

Nie zgodziłabym się. Moim zdaniem doskonale sprawdza się Pani w kinie.

 

– Wszyscy tak mówią. Ale ja siebie widzę inaczej. Choć z drugiej strony nigdy nie miałam też naprawdę interesujących filmowych propozycji. Te, które się pojawiały, zazwyczaj przyjmowałam – grałam przecież w „Dekalogu” Kieślowskiego, w kilku filmach Meszaros, „Dwóch księżycach” Barańskiego. Zawsze były to jednak role drugoplanowe, nigdy nie dostałam takiej, która by mnie w pełni satysfakcjonowała. Ale nie przejmuję się tym zbytnio, mam jeszcze teatr, który zawsze dawał mi poczucie spełnienia.

 

Co Pani szczególnie ceni w polskim kinie?


– Przede wszystkim dawne filmy Wajdy, Kutza, Holland, Kieślowskiego, niektóre filmy Zanussiego. To było wielkie kino! Cenię twórczość okresu moralnego niepokoju, lata 60. i 70. To był najbardziej interesujący okres – i w teatrze, i w kinie.

 

A współcześni twórcy? Dobijają do tego poziomu?

 

– Myślę, że niestety nie zawsze. Dlatego film Lankosza był dla mnie takim pozytywnym zaskoczeniem – że można jeszcze w ten sposób kręcić filmy, godząc dawne czasy ze współczesnością. Lankosz to nadzieja. Nie chcę zapeszać, ale bardzo bym mu życzyła, żeby jego kariera się rozwinęła, tak jak na to zasługuje. To człowiek obdarzony wielką wrażliwością, kulturą i wyobraźnią. No i Krakus!

 

Rozmawiała Gabriela Jarzębowska

09.11.2009