Świetny odbiór "Chrztu" na festiwalach

Spotkanie twórców filmu z widzami w San Sebastian. Fot.: Best Film

Spotkanie twórców filmu z widzami w San Sebastian. Fot.: Best Film

 

Trwa międzynarodowe tournee festiwalowe filmu „Chrzest”. Światowa premiera odbyła się na festiwalu w Toronto, w ramach programu Vanguard, z założenia prezentującego filmy zaskakujące, świeże i prowokujące. Obraz zebrał tam bardzo dobre recenzje.

To zręcznie zrobiony film, oparty na intensywnym, mocnym scenariuszu – pisała Allisa Simon z w prestiżowym Variety, zestawiając „Chrzest” z „Długiem” Krzysztofa Krauzego.

Polska to kraj bogaty nie tylko w długą tradycję zróżnicowanej kinematografii, ale też po raz kolejny prezentujący urodzaj młodych talentów. Wrona jest z pewnością jednym z najjaśniejszych – wtórował Todd Brown z „Twitch”.

Z podobnym przyjęciem film spotkał się w San Sebastian, gdzie został zaprezentowany w konkursie debiutów i drugich filmów „Zabaltegi – Nowi reżyserzy”.

 

Jeden z najważniejszych tytułów prasy branżowej Hollywood Reporter zamieścił entuzjastyczną recenzję Neila Younga: „Chrzest” jest jednym z najbardziej satysfakcjonujących i skończonych dzieł z gatunku thrillera, jakie w ciągu kilku ostatnich lat powstały w Europie Wschodniej.

Diario Vasco, najważniejszy dziennik w Kraju Basków, pisał: – Marcin Wrona studiował w Szkole Filmowej im. Kieślowskiego w Katowicach, a także w Szkole Andrzeja Wajdy. Wystarczają jednak pierwsze ujęcia „Chrztu”, aby zdać sobie sprawę, że mimo respektu, jakim niewątpliwie darzy wcześniej wymienionych mistrzów, jego film nie przypomina kina tych dwóch autorów. Inspiracje Wrony, jak sam mówi, nie mają wiele wspólnego ani z Solidarnością, ani z kopalniami na Śląsku. Raczej ze Scorsese, Jeunetem i  Kassovitzem. To trudne, ale zacne towarzystwo dla debiutanta, który nie tylko doskonale radzi sobie kręcąc sceny przemocy, ale też pokazuje silną relację dwóch przyjaciół, z których dni jednego są już policzone. Widać, że jest między nimi autentyczna więź. Jest w „Chrzcie” bardzo wiele scen, które przypominają „Królów nocy” James’a Gray’a.

 

Musimy wychodzić z filmami poza Polskę
Rozmowa z Marcinem Wroną

PISF: Twój film „Chrzest” był świetnie odebrany w San Sebastian. Czy publiczność reagowała tak, jak się spodziewałeś?

Marcin Wrona: Powtarzałem sobie, żeby nie spodziewać się niczego. Nigdy przed Toronto nie uczestniczyłem z filmem pełnometrażowym w festiwalu klasy A. A przecież co do ważności, San Sebastian to chyba czwarty na świecie festiwal. I do tego specyficzny, bo zajmujący się przede wszystkim kulturą latynoską. Większość filmów jest po hiszpańsku.

W San Sebastian byli ze mną producent Leszek Rybarczyk oraz aktorzy Tomak Schuchardt i Natalia Rybicka. Zorganizowano nam bardzo fajną premierę, z pełną oprawą i nagłośnieniem całego wydarzenia. Ośmiusetosobowa sala była całkowicie wypełniona. Trzy czwarte widowni zostało na spotkaniu z publicznością. Wszyscy bardzo zainteresowani, zadawali dużo pytań, chwalili aktorów. Następnego dnia była kolejna projekcja i znów pełna sala. Dowiedziałem się potem z rankingów nagrody publiczności, że byliśmy na czwartym miejscu. „Chrzest” to pierwszy film nie mówiony po hiszpańsku, który znalazł się tak wysoko. Nie dostaliśmy co prawda żadnej nagrody, ale w sekcji, w której pokazywaliśmy „Chrzest”, była tak naprawdę tylko jedna nagroda.

Nie zmienia to faktu, że z festiwalu jestem bardzo zadowolony. M.in. dzięki niemu dystrybutora zagranicznego, z licencją na cały świat. Są szanse na dystrybucję kinową w Hiszpanii. Zobaczymy, co będzie dalej.


A jak było wcześniej w Toronto?

Podobny odbiór. Bardzo mnie zaskoczyło zrozumienie tego filmu: historia okazała się uniwersalna, odczytywana w różnym kontekście kulturowym. Po pierwszym pokazie widzowie nie chcieli wyjść, zadawali pytania. O kanadyjskiej publiczności mówi się, że jest najlepsza ze wszystkich. To chyba prawda. W Toronto jest zresztą najwięcej festiwali na świecie. Widzowie są wyrobieni. Zadają bardzo precyzyjne pytania, często odwołujące się do intelektualnej warstwy filmu.
Następnego dnia wieczorem mieliśmy drugi pokaz i już w południe zabrakło biletów. Myślę, że to znaczy, że jest ok.

A co pytała publiczność? Co ją najbardziej interesowało?

Świetnie zrozumieli niuanse tego filmu. Pytali głównie o temat dobra i zła, bo to historia o wchodzeniu głównego bohatera w świat przestępczy. Było też pytanie, czy to dokładnie odzwierciedla obraz współczesnej Polski, o znaczenie religijności dla Polaków. I na a ile ta historia wydarzyła się naprawdę.

W Hiszpanii żyje się trochę inaczej, niż w Polsce. W rejonach północnych ludzie nie są zbyt otwarci, rzadko dzielą się emocjami. A do nas w trakcie festiwalu co chwilę ktoś podchodził i mówił, że zrobiłem superfilm. Trochę się teraz przechwalam, ale cieszę się, że „Chrzest” został tak przyjęty.

Przed projekcją opowiadałem, że polska kinematografia jest w trakcie poszukiwania języka filmowego, rozdarta między możliwościami rynkowymi, które się dla nas otwierają, a bogatą filmową tradycją. Ciągle nie ma jeszcze rozpoznawalnego charakteru. Ludzie w San Sebastian kojarzą polskie kino jako to, które nie ściga się z Hollywood efektami ani budżetem, ale bazuje na uczuciach. Mój film też jest aktorski, emocjonalny.

Co tobie reżyserowi dają takie spotkania z publicznością w różnych krajach?

Staram się robić filmy dla szerokiej widowni, ale spełniające jednocześnie ambicje widza bardziej wymagającego. W ogóle myślę, że celem naszej kinematografii powinno być odzyskanie dawnej pozycji, kiedy polskie filmy regularnie jeździły do Cannes, Wenecji. To nie było coś wyjątkowego, jak teraz. Sukces Skolimowskiego, wcześniej nagroda Szumowskiej w Locarno – to są takie kroki w tym kierunku. Bo filmy, które dostają u nas nagrody, rzadko zyskują potem uznanie na świecie. To pojedyncze przypadki, jak „Sztuczki” Andrzeja Jakimowskiego.

Musimy z naszymi filmami wychodzić na zewnątrz, bo skupianie swoich ambicji zawodowych wokół festiwalu w Gdyni albo robienie filmów tylko na zapotrzebowanie komercyjne w Polsce powoduje, że zamykamy się we własnym środowisku. Dlatego język większości filmów jest archaiczny. Zachwycamy się czymś, czym inni zachwycali się dwadzieścia lat temu.

I tu jest rola międzynarodowych festiwali. Mnie dają wiedzę o tym, co się aktualnie dzieje w świecie filmowym, w jakim kierunku to zmierza. Dzięki temu jestem na bieżąco i myślę, że potrafię robić filmy, które podobają się poza Polską.

Próby robienia kina ambitnego i jednocześnie komercyjnego to droga w niewiadomym kierunku. Brakuje nam odwagi. A produkcje prezentowane na dużych festiwalach zazwyczaj podejmują pewnego rodzaju ryzyko. Bardzo podobał mi się na przykład „Czarny łabędź” Darrena Aronofsky’ego. Film, który mówi o czymś poważnym, nie musi być smutny, może się go fajnie oglądać.


„Chrzest” wchodzi do kin 22 października.

Tak. Wcześniej zrobimy pokaz premierowy na Warszawskim Festiwalu Filmowym. Stefan Laudyn pomagał nam przy promocji, więc chciałem pokazać film na jego festiwalu. Mam nadzieję, że w związku z nagrodą w Gdyni widzowie będą nim zainteresowani. Bardzo mnie też ciekawi, jak wypadnie na tle innych, które będą w głównym konkursie.To będzie trzeci festiwalach klasy A, na którym pokażę „Chrzest”, to fajna wizytówka na start.
Potem objazd po kraju, premiery lokalne.

Rozmawiała Aleksandra Różdżyńska

 

Zapis wideo spotkania z publicznością w San Sebastian: www.sansebastianfestival.com.

 

29.09.2010

Galerie zdjęć