Tabu mnie pociąga

Agnieszka Wójtowicz-Vosloo. Fot. Bart Babinski

Agnieszka Wójtowicz-Vosloo. Fot. Bart Babinski

 

Rozmawiamy z Agnieszką Wójtowicz-Vosloo, polską reżyserką pracującą w Stanach Zjednoczonych.

 

Jej krótkometrażowy film „Pâte” miał premierę na Sundance Film Festival. Otrzymał szereg nagród i był pokazywany w Museum of Modern Art (MoMA) w Nowym Jorku i Museum of Contemporary Art w San Diego. Jej pełnometrażowy debiut „After.Life”, thriller psychologiczny, w którym główne role zagrali Liam Neeson i Christina Ricci, wszedł do amerykańskich kin w 2010 roku. Reżyserka została wyróżniona prestiżową Nagrodą Wassermana za osiągnięcia reżyserskie. Zasiadała w Jury Konkursu Młodego Kina tegorocznego Gdynia Film Festival.

Tabu mnie pociąga

PISF: Twój pełnometrażowy debiut „After.Life” miał amerykańską i światową dystrybucję kinową, mimo że porusza niewygodny temat śmierci. Wcześniejszy krótki metraż „Pâté” był z kolei historią o kanibalizmie i też się bardzo podobał, miał premierę na Sundance i zdobył szereg nagród. Myślisz, że publiczność otwiera się na te tematy?

 

Agnieszka Wójtowicz-Vosloo: Wszyscy boimy się nieznanego, ale też coś nas pociąga, żeby się z tym zmierzyć. Jednocześnie zgadzam się z tobą, ze temat śmierci w Stanach to nadal wielkie tabu. Tam żyje się tak, jakby śmierć nie istniała. Wszystko ma być estetyczne, a śmierć taka nie jest. Pierwszą rzeczą, którą zauważyłam w Stanach, było to, że na Manhattanie nie ma starych ludzi. Dziwnie jest mieszkać w takim mieście. Nigdy też nie zapomnę, jak spotkałam się z Liamem Neesonem, który zagrał potem główną rolę dyrektora domu pogrzebowego w „After.Life”. Na wstępie zapytał dlaczego młoda osoba chce poruszać tak trudne tematy. Czułam, że to go intrygowało. Po premierze pewien znany krytyk napisał, że swoim debiutem dotykam tematów, z którymi zwykle zmagają się twórcy na końcu ich kariery. Może to oznacza, ze kiedy będę robiła mój ostatni film, zajmę się tematem buntu nastolatków? Ale tak na poważnie… ja po prostu lubię się konfrontować z archetypicznymi, pierwotnymi tematami, które często są tabu. To mnie pociąga.

 

Wiem, że pracujesz nad kilkoma nowymi projektami. Możesz już coś o nich powiedzieć?

 

Po wejściu „After.Life” na ekrany kin dostałam wiele nowych propozycji. Wybrałam kilka projektów. Jednym z nich, o którym mogę już mówić, jest adaptacja książki „Zamieć” Neala Stephensona, którą piszę dla Paramount Pictures. Science-fiction, a właściwie cyber-punk. Kultowa rzecz, obecna na wszystkich listach ulubionych pozycji tego gatunku. Coś, na co ludzie czekają.

 

Duża odpowiedzialność.

 

Na pewno, żeby nie zawieść rzeszy fanów. Przy adaptacji tak popularnej książki jest to szalenie odczuwalne. Pierwszy draft scenariusza zaczęłam pisać już w tamtym roku, ale mam ich zrobić kilka. Jako, że budżet filmu jest bardzo wysoki, praca nad takim projektem trwa co najmniej trzy lata i zaangażowanych jest w to wiele osób. Mówimy tu o bardzo długim procesie developmentu i tworzenia scenariusza. Potem są decyzje finansowe, obsada i tak dalej. Od samego początku świetnie pracuje mi się z producentami z Paramountu. Ten projekt to ich dziecko i czuję z ich strony bardzo twórcze zaangażowanie i wsparcie. To będzie olbrzymia produkcja, na którą jak mówiłam, potrzeba czasu, dlatego nie będzie to mój następny film. Może dopiero trzeci albo czwarty.

 

Jak udało Ci się pozyskać tak prestiżowy projekt?

 

Nim dostanie się taki projekt, trwają bardzo intensywne i długie rozmowy. Producentom i Paramountowi podobał się „After.Life” i zwrócili się do mojego agenta z prośbą abym przeczytała książkę. Pod uwagę branych było wiele osób. Każdy musiał przygotować i przedstawić własną wizję tego projektu. Szukano młodego reżysera i po spotkaniach ze wszystkimi kandydatami zaufano właśnie mi. Książka jest niesamowicie bogata, wielowątkowa i bardzo liczy się w niej głos autora. A on jest specyficzny, powiedziałabym wręcz idiosynkratyczny. Ja bardzo chciałam zatrzymać ten głos – tak aby zaistniał w filmie na pierwszym planie. Myślę, że tym ich przekonałam. Jednocześnie jest to projekt niesamowicie wizualny.

 

Myślisz obrazami, kiedy piszesz?

 

Zawsze. Film to przecież obrazy, a nie słowa. Wchodzę głęboko w świat opowieści i widzę wszystko, klatka po klatce. Jak już mówiłam, materiał jest tak bogaty, że trzeba dokonywać wyboru co zostanie, a czego niestety nie będzie w filmie. To najtrudniejsza decyzja przy adaptacji książki.

 

A inne projekty, nad którymi pracujesz?

 

Mam w sumie kilka projektów w różnych stadiach. Jeżeli chodzi o dwa najbliższe, to niestety nie mogę jeszcze wiele zdradzić, oprócz tego, ze pierwszy z nich rozgrywa się w Japonii i jest oparty na moim własnym scenariuszu, który napisałam na zamówienie producenta i będę reżyserować. To duży projekt i mamy wejść na plan już pod koniec tego roku. Drugi oparty jest na faktach – pierwszy raz opisał tę historię magazyn Rolling Stone. To film o tożsamości – historia młodej dziewczyny, która w pogoni za marzeniami stawała się co raz to inną osobą, kradnąc tożsamość różnych osób. Przebywa teraz w wiezieniu odsiadując długą karę. W tym przypadku nie jestem autorką scenariusza, ale współpracuję ze świetnym scenarzystą. Już za parę miesięcy mamy mieć ostateczną wersję. To też niesamowita rola dla aktorki.

 

Myślisz o kimś konkretnym?

 

Agenci i aktorki wiedzą już o tym projekcie. Zawsze tak jest, kiedy pojawia się coś ciekawego, bo nadal niestety brakuje mocnych ról dla kobiet. Cały czas dostaję propozycje obsady, ale dopóki scenariusz nie będzie skończony, jeszcze o tym nie myślę. To może ograniczać, bo zaczynasz postrzegać postać, która nie jest jeszcze gotowa, przez pryzmat danego aktora.

 

Jak pracuje się w Hollywood?

 

Uważam, że tą magią Hollywoood są ogromne możliwości. Możesz być z innego kraju, ale odniesiesz sukces, jeżeli będziesz ciężko pracować i ktoś w ciebie uwierzy. Przyjeżdżając do Stanów na studia reżyserskie nie znałam ani jednej osoby w Los Angeles. Wszystko zbudowałam od początku. Ale pamiętajmy też, że w Hollywood panuje niestety system producencki, a nie reżyserski, tak jak w Polsce. Filmy produkowane są tam w zupełnie inny sposób, co też ma swoje wady. Zawsze się myśli, że gdzieś indziej jest dużo lepiej.

 

A wyobrażałaś sobie siebie debiutującą w Polsce?

 

Chciałam zdawać do Łodzi, ale nie było wtedy naboru po maturze. Robienie filmów wydawało mi się bardzo odległe. Teraz wiem, że pod każdą szerokością geograficzną, jeżeli na czymś nam naprawdę zależy, to można wszystko osiągnąć.

 

Spotkałyśmy się na Festiwalu w Gdyni. W tym roku byłaś jurorką w Konkursie Młodego Kina. Jak wygląda polskie kino z twojego punktu widzenia?

 

Bardzo wiele zmieniło się na korzyść. Kiedy wyjeżdżałam z Polski, nie było jeszcze Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Młodzi reżyserzy mają teraz znacznie większe możliwości. Dawniej debiuty robiło się późno, długo się na nie czekało. A teraz przyjeżdżam i widzę, że filmy fabularne robią młodzi ludzie. Jest też program „30 minut”, specjalna pula finansowania debiutów. To mnie cieszy najbardziej.

 

Jakie polskie filmy mają szansę zainteresować amerykańskiego widza?

 

Te, które zachowują polską autentyczność, nie próbują być amerykańskie lub „zachodnie”. Sukces odniosą obrazy uniwersalne, ale jednocześnie narodowe. Zawsze to podkreślam. Myślę, że siła tkwi w naszej specyficznej wrażliwości, w innym postrzeganiu świata. Szkoda byłoby to stracić.

 

A jak jest twoim zdaniem z możliwością większych koprodukcji między Polską, a Stanami? Co jeszcze jest mocną stroną naszego kraju?

 

Takich koprodukcji powinno być wiele. Nasze filmy są wyśmienite warsztatowo, w każdym pionie: od operatorskiego, przez muzykę, po scenografię i kostiumy. Powinniśmy być dumni. Mamy też wybitnych aktorów. Nie odkrywam przecież Ameryki, jeżeli powiem, że polscy operatorzy są najlepsi. Często w Stanach ogląda się filmy, które kosztują o wiele więcej, a zrobione są słabiej warsztatowo. Więc w koprodukcjach mamy do zaoferowania bardzo wiele. Musimy tylko znaleźć właściwe projekty, które będą promować Polskę na arenie międzynarodowej. Natomiast słabą stroną pozostają niestety scenariusz i development, który w Polsce praktycznie nie istnieje.

 

A ty byłabyś zainteresowana wyreżyserowaniem filmu w Polsce?

 

To byłaby dla mnie bardzo ciekawym doświadczeniem, bo na razie znam tylko amerykański system pracy. Wszystko zależy od scenariusza. Moj następny film powstanie w Los Angeles. Ale cały czas dostaję polskie scenariusze. Myślę, że to kwestia czasu. Zresztą ostatnio pojawił się bardzo ciekawy projekt. Za wcześnie jeszcze, by coś więcej powiedzieć, ale widzę w nim ogromny potencjał.

 

Czy to prawda ze wykładowcy z New York University zabronili Ci zrobienia „Pâté”?

 

Tak! „Pâté” powstał na pierwszym roku, wbrew profesorom, bo oni twierdzili, że projekt jest zbyt ambitny. Wcześniej nigdy nic nie nakręciłam, a tu nagle chciałam pokazać świat po apokalipsie. Żeby go zbudować i stworzyć, musiałam pracować z dziećmi i karaluchami. Nie miałam też żadnego budżetu, więc zbierałam rzeczy, które nowojorczycy wystawiają na śmieci: złamane krzesła, zniszczone kanapy. Wszystko, co mogłoby mi się przydać do zbudowania scenografii – bo wiedziałam, że muszę stworzyć bardzo przekonujący świat. Ten film był moją pasją.

 

Terminowo złożyło się tak, że Sundance był pierwszym festiwalem, na jaki go wysłałam. „Pâté” miał tam premierę, podczas, gdy w szkole ciągle jeszcze był niezaliczony. Zdobył kilkanaście nagród. W końcu ci sami profesorowie, którzy odradzali mi robienia tego filmu, przyznali mi prestiżową Nagrodę imienia Wassermana, założyciela Universal Studios. Wcześniej dostali ja między innymi Martin Scorsese, Ang Lee, Oliver Stone i Spike Lee. Częścią tej nagrody był mój pierwszy wyjazd do Los Angeles, na pokaz w DGA (Gildia Reżyserów Amerykańskich). Tam zgłosili się do mnie agenci. Więc dzięki temu, że nie odpuściłam, tak naprawdę wszystko się zaczęło. Warto być upartym. Ta zasada sprawdziła się też później przy „After.Life”. W Stanach jest w ogóle bardzo trudno przetrwać debiut.

 

W jakim sensie?

 

Ze względu na system producencki. Jako debiutant masz bardzo mało władzy – nawet będąc reżyserem. To producent jest królem. W moim przypadku na szczęście tak nie było, ale producent w każdym momencie może podziękować twórcy i przemontować sam jego materiał. Młodzi reżyserzy wypalają się w ciągłej walce o własną wizję. Dlatego robienie filmów w Polsce, gdzie jest to nadal przede wszystkim sztuką, a nie produktem, ma bardzo wiele zalet.

 

Rozmawiała Aleksandra Różdżyńska

 

23.05.2012