W jedności siła

Studio Filmowe Kalejdoskop, jeden z najstarszych niezależnych producentów w kraju, kończy 25 lat. Od samego początku firmę tworzą Zbigniew Domagalski, Janusz Skałkowski, Wojciech Szczudło i Piotr Śliwiński. Spotykam się z dwoma z nich w siedzibie Kalejdoskopu na Chełmskiej. Sala konferencyjna, w której mnie przyjmują, po brzegi wypełniona jest trofeami z festiwali. Stoi tu też kufer podróżny, kamera i stół montażowy, które niegdyś należały do Tony’ego Halika.

 

Ada Bogdziewicz: Macie tu prawdziwe muzeum!

 

Zbigniew Domagalski: To jeszcze nic. W Ameryce całe ściany mają poobwieszane zdjęciami ze słynnymi ludźmi, których gospodarze mieli okazję poznać. Nie mają problemów z chwaleniem się.

 

Co w polskich realiach znamy ze zdjęć mieszkającej w Hollywood ambasadorki polskiego kina, Yoli Czaderskiej-Hayek.

 

ZD: To prawda – byliśmy u niej na imprezie, kiedy pojechaliśmy do Hollywood z okazji przyznania nam nominacji do Oscara.

 

A czy w jadłospisie były pierogi z jagodami? Lubią je panowie jeszcze?

 

ZD: W ogóle lubię jagody. Kiedy pojechaliśmy je zbierać do Szwecji, okazały się tak dorodne, że było mi je żal oddawać do skupu, więc dużo z nich zjadałem. Czego nie dało się ukryć. Rekordzistami byli Wojtek i Janusz – zbierali ponad 100 kg dziennie, to są mniej więcej 3 duże worki na śmieci – ogromna ilość. W Szwecji lasy są dzikie, skaliste i pełne zwierzyny i owoców, a my byliśmy tam, gdzie diabeł mówi dobranoc – pod samym kołem podbiegunowym. Janusz nawet zgubił się na bagnach. Policja szukała go przez całą noc, rano miał przylecieć helikopter. W trudach związaliśmy się ze sobą.

 

Co udało się kupić za te jagody?

 

Janusz Skałkowski: Mieliśmy rodziny na utrzymaniu, a czasy były bardzo niepewne. Nie pamiętasz, ale była wtedy hiperinflacja. Od zawsze chcieliśmy mieć własną firmę, tym bardziej, że w Wytwórni zarabialiśmy niewielkie pieniądze. Za jagody kupiliśmy eksportową Nysę w wersji węgierskiej, czterobiegowej, taśmę i sfinansowaliśmy naszą pierwszą 9-minutową fabułę pt. „Widmo” Iwaszkiewicza z Jerzym Trelą w roli głównej. Zdjęcia robił młodziutki Arthur Reinhart, a producentami filmu i kierownikami produkcji byli Piotr i Wojtek.

 

Wiem, że realizowaliście ją w budynku KC.

 

ZD: Wynieśli się stamtąd ludzie, którzy urzędowali w gmachu KC PZPR, ale zostało po nich wszystko – słowem gotowa scenografia. To historia o facecie, który nie ewakuował się z tego budynku na czas.

 

Czy w Kalejdoskopie jest rzeczywiście jak w kalejdoskopie?

 

JS: Tak, nazwa jest trafiona w punkt. To wieczna sinusoida, od samego początku naszej działalności – to seria wzlotów i upadków. Kilka razy zdawało nam się, że to już jest koniec, ale okazało się, że nie. Chociaż sama nazwa powstała przypadkowo. Mieliśmy nazywać się inaczej, ale dzwoni do nas kolega i mówi: „Nazwa jest zajęta. To jest zajęte, tamto zajęte… Ale może kalejdoskop?” Został kalejdoskop i się sprawdził – jesteśmy różni, filmy robimy różne, pracujemy z twórcami o różnej wrażliwości i dorobku. Do tego dochodzi zmiana pokoleniowa.

 

ZD: Jest nas czterech, a każdy z nas to inne szkiełko kalejdoskopu. Okazało się to wielką zaletą. Nie chcieliśmy się od siebie uzależniać. Wiedzieliśmy, że w jedności siła, ale każdy z nas od początku działał oddzielnie, według własnych pomysłów. Wystarczyło sobie ufać. Kiedy któryś z nas miał słabsze lata, akurat drugi przy czymś pracował. To dobrze działało.

 

Bycie niezależnym producentem we własnej firmie to wyjątkowa wartość – żeby wyprodukować pierwsze filmy, musieliśmy pojechać na jagody, a na taśmę światłoczułą pożyczać od rodziców. Produkcja filmowa to nasze życie, na dobre i na złe. Nie wyobrażamy go sobie inaczej. Czasem musimy oszczędzać, ale nie zamierzamy odchodzić do innych branż, bo szczerze mówiąc nie potrafimy już teraz robić niczego innego (śmiech). Poświęciliśmy tej pracy całe życie zawodowe.

 

Podobno początki Kalejdoskopu wyglądały jakby żywcem wyjęte z filmu szpiegowskiego.

 

ZD: Na początku lat 80-tych tych nie podobało nam się to, co nas otaczało. Byliśmy młodzi, zbuntowani i chcieliśmy coś zmienić. Nasi koledzy odchodzili, a my chcieliśmy nadal pracować w filmie, ale na innych zasadach. W Wytwórni rządzili starsi – my mieliśmy niewiele do powiedzenia. Był stan wojenny, obowiązywał zakaz zgromadzeń, a my (co niektórzy uważali za debilny pomysł) postanowiliśmy założyć własną spółdzielnię filmową. A do tego potrzeba było 11 osób. Nasza czwórka namówiła innych kolegów filmowców na spotkanie założycielskie w Hotelu Europejskim, na które każdy przyjechał oddzielnie. Złożyliśmy wniosek do Centralnej Spółdzielczości Pracy, ale odpowiedziano nam, że w Polsce istnieje już jedna spółdzielnia filmowa i to wystarczy. A nam chodziło o niezależność. Chcieliśmy sami decydować o tym, jakie filmy chcemy robić. Bez konieczności uzyskiwania akceptacji pomysłów od urzędników państwowych. To był ciężki czas. Musieliśmy poczekać aż 5 lat. Do tej pory mam poczucie straconego czasu. Kompletnie straconego.

 

Kiedy mieliście już Kalejdoskop, zajęliście się produkcją pierwszych w Polsce reklam.

 

ZD: W 1988 roku się zarejestrowaliśmy własną firmę filmową i jeszcze nie widzieliśmy, co będzie dalej. Szukaliśmy projektów, które będą w zasięgu naszych możliwości. Szanse na podpisanie kontraktu z jakąś dużą instytucją finansującą nasze pomysły wydawały nam się małe. Znaliśmy się na produkcji filmowej, byliśmy doświadczeni. Ci, którzy zakładali firmy reklamowe – niekoniecznie. Przychodzili więc do nas i pracowaliśmy wspólnie.

 

To był sam początek lat 90-tych. Reklamy z tamtego czasu robią furorę na YouTube. Które są wasze?

 

JS: Jedna była emitowana w trakcie Mundialu. Zrobiliśmy ją ze Studiem Miniatur Filmowych. To był spot „Bic i po goleniu”. Można ją zobaczyć na naszej stronie. Robiliśmy też filmy szkoleniowe i instruktażowe m.in. dla fabryki kabli w Ożarowie czy promocyjne o holenderskiej wycieczce do Warszawy.

 

Jednak szybko zrezygnowaliście z reklam.

 

JS: Uznaliśmy, że nas to nie interesuje. Z perspektywy czasu myślę, że może był to błąd. Po latach okazało się, że to gałąź przemysłu filmowego, która finansowo ma się najlepiej. Gdybyśmy nie zrezygnowali, pomogłoby to nam przy realizacji innych projektów, mniej komercyjnych.

 

Pomijając epizod z reklamami, Kalejdoskop od początku bardzo konsekwentnie zajął się produkcją dokumentów. Od czego to się zaczęło?

 

ZD: Pracowaliśmy w WFDiF i znaliśmy wielu twórców. Przychodzili do nas sami, bo mieli dość sztywnej struktury Wytwórni, a nam ufali. Któregoś dnia zjawił się nawet Ludwik Perski, przedwojenny reżyser, z pytaniem: „Zbysiu, czy ja mogę do was przyjść? Już mi się nie chce gadać z tymi księgowymi.” Było wiele osób, które przychodziły do nas z pomysłami. W dokumencie poznaje się tylu nowych ludzi, tyle nowych spraw. Na chwilę wkracza się w cudze życie. Obok tego nie da się przejść obojętnie.

 

Co było potem?

 

ZD: Przychodzimy z projektem do telewizji, a oni mówią: „No nie, prywaciarze? Spółka?” Panowało ogólne przekonanie, że spółki zakładają kombinatorzy i cwaniacy. Ale nas znali już od dawna, wiedzieli, że jesteśmy przyzwoitymi facetami. Pamiętam, że kiedy udało nam się podpisać jakiś kontrakt, tuż za drzwiami skakaliśmy ze szczęścia. Teraz się tego nie docenia, ale tuż po komunie było to niezwykłe, że zrobimy coś sami – zrobimy swój własny film. Nie myśleliśmy wtedy o zarabianiu pieniędzy. Wartością była niezależność. W razie czego zawsze mogliśmy znów pojechać na jagody.

 

Jak wyglądał wtedy rynek?

 

JS: Agencja Produkcji Filmowej dopiero raczkowała. Ale po ’89 w telewizji było duże zapotrzebowanie na nowe produkcje. W 1991 i 1992 roku zrobiliśmy około 20 dokumentów. Mieliśmy o tyle ułatwione zadanie, że zanim inni potencjalni konkurenci połapali się w technologii, my już odjechaliśmy. To był okres, kiedy firm prywatnych było niewiele. Byliśmy jednymi z pierwszych prywatnych, niezależnych producentów.

 

ZD: Pamiętam, że w jednym z biur w Telewizji Publicznej pani miała na kartce zapisane nazwy firm zewnętrznych, z którymi współpracowali. Było ich 7. Po paru miesiącach – 300.

 

JS: A pamiętasz czasy, kiedy dozwolili do nas z APF-u i mówili, że za 2 dni kończy się nabór, a mają tylko 4 wnioski i może coś byśmy jeszcze złożyli?

 

To był wasz czas. Z kim chcieliście pracować?

 

JS: Rozpoczęliśmy współpracę z Marcelem Łozińskim, ale zanim zrobiliśmy „89 mm od Europy”, był film o Tadeuszu Łomnickim. Zdjęcia udało nam się skończyć akurat 2 tygodnie przed jego śmiercią. Robiliśmy filmy z Marysią Kwiatkowską, Ireną Kamieńska, Ludwikiem Perskim, Janem Łomnickim, Lidią Zonn, Pawłem Kędzierskim, Andrzejem Titkowem – słowem ze śmietanką polskich dokumentalistów.

 

Jak rozpoczęła się praca nad dokumentem „89 mm od Europy”?

 

ZD: Któregoś razu przyszedł do nas Marcel i powiedział: „Chłopaki, mam pomysł na film oscarowy.” Jest wybitnym twórcą – czuł, że to był właściwy czas na taki temat. Chciał realizować go od razu, więc zaczęliśmy, mimo że nie mieliśmy na to kasy.

 

Kiedy już było wiadomo, że Marcel się nie mylił…

 

JS: Film był kompletnie niedostrzeżony w Krakowie, ale dostał nagrody w Lipsku, Oberhausen i Montrealu. Po nominacji do Europejskiej Nagrody Filmowej i wizycie w Berlinie, gdzie byliśmy wożeni oddzielnymi limuzynami, postanowiliśmy zaatakować Hollywood (śmiech). Chociaż bez wielkiego przekonania. Kiedy znaleźliśmy się w piątce, coraz częściej się mówiło, że jesteśmy faworytami. Ostatecznie wygrał Charles Guggenheim, ale na osłodę nasz film został dostrzeżony przez krytykę i uznany za najlepszy dokument roku według IDA (International Documentary Association).

 

Nie spoczęliście na laurach. Kilka lat temu zaczęliście realizować również fabuły. Co was do tego podkusiło?

 

ZD: Interesują mnie nowe wyzwania, a poza tym ciężko utrzymać firmę robiąc tylko dokumenty. Do filmów fabularnych przymierzaliśmy się kilka razy, ale nie chcieliśmy robić tego na hura.

 

JS: Plany mamy dość duże i rzeczywiście skłaniają się ku produkcji fabuł. Właśnie ruszyły zdjęcia do „Zabójczej miłości”, debiutu Kuby Nieścierowa. A w PISF-ie oceniany jest drugi film Kingi Dębskiej. Mamy kilka projektów w fazie rozwoju. Wnioski o dofinansowanie kolejnej fabuły, może nawet dwóch, składamy na sesję jesienną.

 

Rozwijacie się też pod względem liczebnym, nie tylko gatunkowym.

 

JS: To prawda, 3 lata temu firma nieco nam się rozrosła. Pracują też nasi synowie. Jest Maciek Domagalski – syn Zbyszka i dwaj moi – Tomek i Kamil. Oni tworzą drugą firmę – Kalejdoskop Film. Właściciele są co prawda ci sami, co w Studiu, ale młodzi są samodzielni, mają własny zarząd, sprzęt i własne pomysły. Realizują wspólne projekty nie tylko z nami, ale również ze Studiem Munka SFP. Kręcą też teledyski i inne krótkie formy.

 

Lubią panowie pracować z młodymi reżyserami?

 

ZD: Lubię debiuty, bo jest tam specyficzna energia. W tej pracy nie ma rutyny, jest entuzjazm, a każdy taki film to nowe wyzwanie również dla mnie. Ale debiut oznacza też niepewność i ryzyko. Staramy się pomagać jak możemy, ale jeśli ktoś nie potrafi czegoś zrobić, my tego za niego nie zrobimy. Dopóki nie zakończą się zdjęcia i nie zobaczę pierwszej wersji montażowej, będę się denerwował (śmiech). Nie da się od tego zdystansować. To przecież także nasze życie. Wymyśliliśmy firmę i jeszcze wciągnęliśmy w to nasze dzieci. Trzeba pamiętać, że bez debiutów, bez młodych ludzi każda firma by się zestarzała i zgnuśniała. Musimy wiedzieć, jakie jest nowe spojrzenie na świat, jakie są nowe pomysły. Bez tego nie byłoby ciekawie. Debiutanci przychodzą do nas cały czas. Lubimy ich, bo sami czujemy się młodziej (śmiech).

 

Mam wrażenie, że reprezentujecie stary model producenta, takiego, który nie wchodzi w drogę reżyserowi, nie pogania.

 

JS: Rzeczywiście mało, nieraz za mało.

 

Dlaczego?

 

JS: Na samym początku pracowali z nami wielcy twórcy, więc staraliśmy się nie przeszkadzać. Mieliśmy do nich zaufanie. I tak zastało.

 

Kalejdoskop kończy dziś 25 lat. Nawet gdybyśmy chcieli, nie unikniemy podsumowań. Który film lubią panowie szczególnie?

 

ZD: „Wszystko może się przytrafić”. Bardzo lubię ten film, jest ponadczasowy. Gdybyśmy zgłosili go do Akademii, na pewno mielibyśmy Oscara. To film, który wszędzie robi wrażenie. Wiem, że został umieszczony w jakimś zestawieniu najlepszych filmów dokumentalnych świata. To prosty film, ale jakże mądry i ponadczasowy z pytaniami, które zawsze są i będą aktualne.

 

Ale jednak przeżyłam rozczarowanie, kiedy dowiedziałam się, że staruszkowie, bohaterowie filmu, wyłonieni zostali na drodze castingu…

 

ZD: Kto ci tak powiedział? Gdzie?

 

Mówi tak jeden z wykładowców państwowej uczelni.

 

ZD: Akurat bywałem na planie tego filmu. Nie było tam ludzi z castingu. Jedynie dwie czy trzy osoby spośród całego mnóstwa, które tam się przewinęły, zostały przywiezione z jednego z warszawskich podwórek. Marcel uznał, że mogą być ciekawi w konfrontacji z małym Tomkiem, bohaterem filmu. Stosowana tam była bardzo długa optyka, więc ci ludzie nie widzieli ekipy. O zgodę na wykorzystanie materiału ubiegaliśmy się dopiero po zdjęciach. Wszystko było spontaniczne.

 

Panie Januszu?

 

JS: Nie potrafiłbym się zdecydować na jeden. Powinienem wymienić co najmniej „Wszystko może się przytrafić” Marcela, „Świat moich wujków” Krzysia Magowskiego i jeszcze „Himilsbach. Prawdy, bujdy, czarne dziury” Stasia Manturzewskiego i Małgosi Łupiny.

 

Realizacja którego filmu okazała się najtrudniejsza?

 

JS: To była polsko-francuska koprodukcja pt. „Las katyński”. Razem z Wojtkiem byliśmy wtedy po raz ostatni kierownikami produkcji z ramienia WFDiF. W filmie miał brać udział Andrzej Wajda, ale zrezygnował. W każdym razie na głowie miałem wynajęcie dwóch pociągów (które miały zalutowane okna, w środku panował ukrop, a nie było wody), skrzynie z taśmą filmową w wyjątkowo dużej ilości, 40 osób z ekipy, rodziny katyńskie, tłumaczy i tzw. ochronę. Kiedy z Marcelem i Jackiem Petryckim wracaliśmy z Moskwy do Warszawy przez Białoruś, pociąg zatrzymał się w Brześciu, żeby robotnicy mogli wymienić koła w wagonach. Marcel dostrzegł w tym temat na film. Ostatecznie producentami i kierownikami produkcji „89 mm od Europy” zostaliśmy obaj z Wojtkiem. Ale już w ramach Kalejdoskopu.

 

ZD: Strasznie dużo różnych problemów miałem z filmem „Himilsbach. Prawdy, bujdy, czarne dziury”. Kiedy zaczynaliśmy go realizować okazało się, że prawie wszyscy znali Himilsbacha, każdy z nim pił. Nawet różni dziwni ludzie przychodzili do Kalejdoskopu i nalegali, aby umożliwić im wystąpienie w tym filmie. Po trzech latach Stasio Manturzewski nadal nie chciał go skończyć. Jemu najbardziej podobało się robienie tego filmu (śmiech). Koproducenci chcieli zerwać z nami umowy. Ostatecznie film powstał i nawet dostał Złotego Lajkonika w Krakowie.

 

Przy filmie „Jak to się robi” Marcela Łozińskiego też było ciekawie i przeżywaliśmy wzloty i upadki. Robiliśmy go długo, ponad trzy lata. Temat dotykał polityki. Telewizja też chciała zrywać z nami umowę, bo nie wywiązywaliśmy się z terminów. Czy wiesz, co to jest za film?

 

Wiem. To ważny film w moim życiu.

 

ZD: W moim też. To było szalenie interesujące, ale i trudne. Musieliśmy być gotowi na każde wezwanie. Zaczęło się od artykułu w Gazecie Wyborczej. Piotr Tymochowicz oświadczył, że z każdego człowieka z ulicy może zrobić polityka i wprowadzić go do parlamentu. Jacek Hugo-Bader, autor tekstu, zapisał się na ten kurs, żeby zbadać całą sprawę. Przyszedł do mnie Marcel i powiedział, że chciałby zrobić o tym film. Trzeba było tylko namówić do tego Piotra Tymochowicza.

 

Domyślam się, że nie było łatwo.

 

ZD: Wręcz przeciwnie. Dowiedział się, jak wytrawnym reżyserem jest Marcel i podejrzewał, że możemy chcieć go skompromitować. Zgodził się jednak, bo był pewny siebie i chciał nam pokazać, że to się nie uda. Schody pojawiły się później. Zakładaliśmy, że ten film będziemy robili przez rok. Zdarzało się, że Tymochowicz dzwonił z informacją, że jest jakaś ciekawa dla filmu akcja, więc jechaliśmy na przykład do Gdańska. Na miejscu okazywało się, że nas nabrał. Ekipa potrzebna mu była do innych celów. Zaskakiwał nas takimi akcjami. Zdarzały się konfliktowe sytuacje, które mogły grozić przerwaniem produkcji filmu. Momentami nic się nie działo. Nie wiedzieliśmy, czy uda nam się skończyć film. Prowadził z nami grę. A myśmy ją podjęli. My robiliśmy swoje, a on próbował robić swoje. Ostatecznie film Tymochowiczowi się spodobał. Sporo się wtedy nauczyłem. On naprawdę potrafił manipulować wieloma ludźmi. Poznaliśmy świat polityki od zaplecza. Szczerze mówiąc…

 

… nie pociągnęło was w tamtą stronę.

 

ZD: Zdecydowanie nie.

 

Wielu ludziom wydaje się, że mieliśmy duży wpływ przebieg zdarzeń w tym filmie. Tymczasem my bardzo dbaliśmy o to, żeby niczego nie kreować. Wiedzieliśmy, że to delikatna materia. Byliśmy tylko obserwatorami. To wszystko działo się naprawdę.

 

Na przykład na spotkanie SLD zapisaliśmy się jako ekipa dziennikarska telewizji (śmiech), a bohater wkręcił się sam. Kiedy sprawa wyszła na jaw, ganiali go, chcieli go bić. A my spokojnie w tym czasie wyszliśmy.

 

Gdybyśmy chcieli mieć na to wpływ, facet byłby w parlamencie. Raz zadzwonił do mnie z prośbą o wykonanie jednego ruchu, dzięki któremu znalazłby się w Sejmie. Dla filmu to byłoby super, ale my nie moglibyśmy spokojnie spać.

 

A czy mogę spytać o najbardziej dramatyczny moment w dziejach Kalejdoskopu?

 

JS: Ze 3 razy zaczynaliśmy film ze świadomością, że pieniędzy mamy najwyżej na 2 miesiące działalności.

 

ZD: Czasami mamy chwile załamania. Ale właściwie zżyliśmy się z faktem, że raz jest lepiej, raz gorzej.

 

Którego projektu, który ostatecznie nie powstał, żałują panowie szczególnie?

 

JS: Wielu. W dokumencie tak to jest, że sporo projektów nie powstaje. To miała być koprodukcją o współpracy polsko-francuskiej na arenie samochodowej. Bo trzeba wiedzieć, że w lublińskiej fabryce obok Renault równocześnie wytwarzano części do Warszawy i Żuka.

 

ZD: Wyznaję zasadę, że jeśli bardzo, bardzo się czegoś chce, całym sobą, to się to da zrobić. Ale filmy nie powstają z różnych przyczyn. Dostaliśmy niedawno dotację z PISF-u na film dokumentalny o Merianie C. Cooperze, amerykańskim producencie, który zrealizował m.in. „King Konga”, a dodatkowo związany był z Polską. Szyki popsuła nam jego rodzina, która być może obawiała się, że po filmie znajdą się kolejni spadkobiercy. Najpierw się zgodzili, a potem tak skutecznie przeciągali sprawę, tak nas zniechęcali, mało tego – zablokowali nam dostęp do archiwów, że w końcu musieliśmy zrezygnować z produkcji i dotacji.

 

Czego więc mogę życzyć panom i Kalejdoskopowi z okazji urodzin?

 

JS: Żebyśmy przetrwali jeszcze minimum 15 lat. Mam świadomość, że zrobiliśmy w życiu coś fajnego. Ale sytuacja cały czas jest niepewna. Koledzy zrezygnowali, porozpadały się im firmy, a my jeszcze trwamy. Narzekamy, biadolimy, ale ciężko byłoby mi wyobrazić sobie jakąś inną działalność. Mam nadzieję, że przede mną jeszcze dużo rzeczy ciekawych i ważnych. Chciałbym, żeby udało nam się zrealizować dla TVP serial o komisarzu Maciejewskim, którego akcja osadzona jest w latach 30-tych XX wieku.

 

ZD: Też nie chciałbym, żeby sytuacja ekonomiczna zmusiła nas do zamknięcia Kalejdoskopu. Nie chcemy już robić innych rzeczy. Możesz nam życzyć udanych filmów, bo to daje napęd i zdolnych debiutantów, którzy się z nami zwiążą.

 

A więc 100 lat!

 

ZD: Strasznie szybko to wszystko przeleciało. Nie chcę już mówić o latach. Jak myślę o tych 25-ciu, to aż mi się niedobrze robi. Wolałbym, żeby było 15. No, 10. Nie czuję jednak upływu czasu i zmęczenia. Ciągle chce mi się realizować nowe projekty.

06.06.2013