"W sypialni" - wywiad z twórcami filmu

Wasilewski, Herman, Tyndyk. Fot. PISF
Tomasz Wasilewski, Katarzyna Herman, Tomasz Tyndyk. Fot. PISF

 

26 października na ekrany polskich kin wchodzi film „W sypialni” Tomasza Wasilewskiego. Z reżyserem oraz Katarzyną Herman, odtwórczynią głównej roli, rozmawia Piotr Czerkawski, a z Tomaszem Tyndykiem – Aleksandra Różdżyńska.

 

Piotr Czerkawski: Pokazywane w Karlowych Warach „W sypialni” wydaje mi się historią o dużym ładunku uniwersalności. Czy właśnie na tym zależało wam podczas pracy nad filmem?

 

Tomasz Wasilewski: W kinie najbardziej interesują mnie emocje i uczucia, które nie poddają się sztucznym podziałom. Granice istnieją tylko między państwami.

 

Katarzyna Herman: Mnie zawsze wydawało się, że najwięcej nieporozumień między ludźmi następuje wtedy, gdy próbują komunikować się za pomocą słów. W naszym filmie mówi się mało, częściej korzysta się z innych środków wyrazu. Może właśnie to czyni go bardziej zrozumiałym?

 

TW: Cały czas mam zresztą wrażenie, że dobre filmy są w stanie pokonać nawet najbardziej wyraźne ograniczenia. Tak działo się choćby w przypadku „Rozstania” Farhadiego. Pozornie widz z Polski nie powinien mieć szans, żeby zrozumieć problemy osadzone w tak obcym kulturowo kontekście. Tyle, że jeśli bliżej przypatrzymy się fabule, stanie się jasne, że reżyser mówi nam przede wszystkim o dwójce ludzi, którzy stają na życiowym rozdrożu i nie wiedzą, czy będą w stanie uratować swój związek. Takie rzeczy zdarzają się wszędzie na świecie. Bardzo chciałbym, żeby to samo można było powiedzieć o fabule „W sypialni”. Właśnie dlatego uczyniłem bohaterkę, Edytę, postacią mocno niedookreśloną, kimś w rodzaju „everywoman”. W jej przypadku naprawdę nie ma znaczenia czym się zajmuje, ani w jakim mieście mieszka.

 

KH: To wszystko prawda, ale muszę jednocześnie przyznać, że bardzo podoba mi się sposób w jaki w naszym filmie udało się pokazać Warszawę.

 

Otóż to. Choć fabuła „W sypialni” będzie zrozumiała wszędzie, na marginesie waszego filmu rysujecie niebanalny portret stolicy. Warszawa wreszcie nie przypomina plastikowego molocha z komedii romantycznych, lecz staje się miastem z własną duszą.

 

TW: Nie urodziłem się w stolicy, mieszkam tam dopiero od kilkunastu lat, więc bardzo chciałem zachować świeże spojrzenie na to miejsce. Zależało mi na tym, żeby na ekranie zaistniała Warszawa, którą mógłbym nazwać moją „własną”, pełna miejsc, które lubię odwiedzać osobiście.

 

KH: Niesamowite było to, że lokalizacje, w których kręciliśmy wyglądają niekiedy bardzo egzotycznie, a przecież znajdują się tak blisko nas. Scena nad wodą wygląda jakbyśmy kręcili ją na którejś z nadmorskich plaż. Tymczasem to było po prostu położone w Warszawie Wybrzeże Gdyńskie. Mało kto zna to miejsce, a przecież jest naprawdę fantastyczne.

 

„W sypialni” można potraktować jako alternatywny przewodnik po stolicy?

 

KH: Mam wrażenie, że Tomkowi udało się przede wszystkim dostrzec potencjał w miejscach, które na co dzień ignorujemy. Mamy w naszym filmie sceny rozgrywające się na terenie szpetnych blokowisk, które na Zachodzie już dawno zostałyby wygładzone i pozbawione charakteru. Tymczasem u nas wciąż pozostają drapieżne.

 

TW: Weźmy na przykład sceny, które kręciliśmy w okolicach FSO Żerań. Właśnie tam znajduje się obskurny, robotniczy hotel, do którego w pewnym momencie przyjeżdża Edyta. Decyzja o wyborze tej scenerii nie była przypadkowa, bo znałem to miejsce już dawno i od razu wiedziałem, że kiedyś wykorzystam je w filmie. Tego typu lokalizacji mam zresztą w głowie znacznie więcej. Właściwie bez przerwy chodzę z aparatem i fotografuję miasto. Robię w ten sposób permanentną dokumentację.

 

KH: Na tym tle widać całą konsekwencję Tomka, który podczas kręcenia wiedział nawet jak powinny wyglądać poszczególne kadry. Pilnował, żeby były symetryczne, ale jednocześnie oczyszczał je ze zbędnych ozdobników i upiększeń. Taka strategia była dosyć ryzykowna, ale myślę, że nadała filmowi własny styl.

 

A wszystko to udało się osiągnąć przy rekordowo niskim budżecie. Czyżby świadomość realizacyjnych ograniczeń tak naprawdę okazała się dla was stymulująca?

 

KH: Wydaje mi się, że takie bariery zawsze mają w sobie potencjał kreatywny. Może to dotyczyć ubierania się, urządzania domu, a – jak pokazuje przykład „W sypialni” – nawet kręcenia filmu.

 

TW: Oczywiście, że wolelibyśmy pracować w znakomitych warunkach i z wielkimi pieniędzmi. Nie było to jednak możliwe, więc nie mieliśmy innego wyjścia niż zamiana potencjalnej wady w nasz walor. Nawet jeśli ktoś stwierdzi, że to się nie udało, widzę w tej sytuacji jedną korzyść. Po trudnościach jakich przysporzyło mi „W sypialni”, realizacja każdego następnego filmu powinna pójść jak z płatka.

 

Na szczęście talent wciąż jeszcze nie jest zależny od budżetu. Twoje przygotowanie do zawodu potwierdza zresztą doświadczenie, które  nabyłeś jeszcze przed debiutem. Jak ważna była dla ciebie możliwość asystowania Małgorzacie Szumowskiej przy „33 scenach z życia”?

 

TW: Trudno zachować mi obiektywizm, ale cieszę się, że zdarzyło mi się pracować akurat na planie tak znakomitego filmu. Zresztą bardzo polubiłem też samą Małgośkę.

 

KH: To dlatego, że jesteście do siebie tak bardzo podobni!

 

TW: Fizycznie?

 

KH: No, bez przesady…

 

TW: Mówiąc już poważnie, spotkanie z Małgośką było bardzo ważnym wydarzeniem w moim życiu. Poznałem ją kilka lat temu w trakcie pewnych warsztatów z reżyserii filmowej, na których Małgośka opowiadała uczestnikom o pracy nad dokumentem „A czego tu się bać?”. Gdy tego posłuchałem, od razu zadeklarowałem, że chciałbym być jej asystentem przy następnym filmie. Realizacja „33 scen…” ciągle się opóźniała, ale przez cały czas wydzwaniałem do Małgośki i ponawiałem swoją prośbę. Już po fakcie Małgośka powiedziała mi, że ująłem ją właśnie swoją determinacją. Mnie natomiast podobało się, że na planie byłem traktowany jak partner, mogłem zadawać pytania i dzielić się spostrzeżeniami. Na pewno nie musiałem ograniczać się tylko do podawania kawy.

 

KH: Mam wrażenie, że Tomkowi bardzo dużo dała również współpraca przy projektach teatralnych Agnieszki Glińskiej. Glińska słynie z tego, że znakomicie potrafi rozbierać postacie na czynniki pierwsze. Jej spektakle działają precyzyjnie jak w zegarku.

 

TW: Rzeczywiście, to było dla mnie bardzo istotne. Zresztą zarówno Małgośka, jak i Agnieszka powiedziały mi, że byłem najlepszym asystentem, z którym pracowały. Dobrze było to usłyszeć, bo naprawdę miałem wrażenie, że w trakcie współpracy oddawałem im całego siebie.

 

KH: Teraz powinieneś rzucić się na Agnieszkę Holland!

 

Może jednak lepiej nie. Co bardzo istotne, w swojej twórczości potrafisz czerpać nie tylko z polskiego podwórka. W jednej z kluczowych scen „W sypialni” Edyta i Klaudia rozmawiają przecież o „Tramwaju zwanym pożądaniem” Tennessee Williamsa.

 

TW: Uwielbiam umieszczać w kinie tego typu smaczki i nawiązania do prywatnych fascynacji. Jednym z moich ulubionych filmów pozostaje „Wszystko o mojej matce” Almodovara, a – jak wiadomo – w fabule aż roi się tam od aluzji do sztuki Williamsa. Jakby tego było mało, w trakcie pisania scenariusza obejrzałem inscenizację „Tramwaju…” w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego i byłem pod jej wielkim wrażeniem. To wszystko jednak moje bardzo prywatne emocje i nie jestem pewien, czy dla kogokolwiek okażą się interesujące.

 

Jako wielbiciel kina autorskiego nie mogę wymarzyć sobie lepszego tematu do rozmowy. Tym bardziej, że aluzje do „Tramwaju…” to w waszym filmie więcej niż efektowna dekoracja. Krótka rozmowa o sztuce bardzo pasuje do charakteru obu bohaterek.

 

KH: Często jest tak, że – aby łatwiej się porozumieć – używamy metafory, porównania albo właśnie cytatu z filmu. Dzieje się tak zwłaszcza, gdy mówimy o sprawach trudnych, osobistych. A właśnie o tym, w gruncie rzeczy, rozmawiają bohaterki filmu.

 

TW: Przewrotność tej sytuacji polega na tym, że Klaudia bardzo chciałaby być Blanche, ale wie, że nie ma z nią nic wspólnego. Natomiast Edyta pod wpływem życiowych doświadczeń stała się Blanche, ale widać, że znacznie lepiej czułaby się w skórze Stelli. Mam wrażenie, że ta krótka, pretekstowa wymiana zdań mówi o bohaterkach więcej niż można by się spodziewać.

 

Jednocześnie jednak pozostawiasz w swojej fabule kilka istotnych niedopowiedzeń. Nie dowiadujemy się na przykład dlaczego w ogóle Edyta porzuca dotychczasowe życie i udaje się do Warszawy.

 

TW: Bardzo zależało mi na tym, żeby nie poddawać tej kwestii jednoznacznemu rozstrzygnięciu. Może uciekła od męża a może zachorowała raka? Każda odpowiedź pozostaje tak samo prawdopodobna, a widz, który się nad nią zastanawia może bardziej emocjonalnie zaangażować się w opowiadaną historię.

 

Dobry film nie może obejść się bez tajemnicy?

 

KH: Właśnie do takiego wniosku doszliśmy już w trakcie kręcenia filmu. Wcześniej wszystko było dla nas jasne i mieliśmy w planie nawet realizację sceny, która w pełni uzasadniałaby motywacje Edyty. Ostatecznie odeszliśmy od tego pomysłu i myślę, że to była dobra decyzja.

 

„W sypialni” zaskakuje nie tylko rozwojem fabuły, ale także stylistyczną różnorodnością. Wśród towarzyszących temu filmowi patronów Tomasz wymienia zarówno wspomnianego Almodovara, jak i na przykład Ulricha Seidla. W jaki sposób udało wam się czerpać jednocześnie z tak odmiennych wrażliwości?

 

TW: Do moich ulubionych twórców należą jeszcze na przykład Ozon, Moodysson i Haneke. Jak sam widzisz, to zupełnie różne wizje kina. Jeśli chodzi o Seidla, chciałem, żeby „W sypialni” przypominało jego filmy pod względem formalnym. Uwielbiam u niego tę surowość, która prowadzi do porażającego autentyzmu.

 

KH: Nie chcę się wymądrzać, ale wydaje mi się, że siła Tomka polega właśnie na umiejętności połączenia tej precyzji Seidla czy Hanekego z empatią rodem z Almodovara.

 

Jednym słowem: gdyby Haneke miał uczucia, nakręciłby „W sypialni”?

 

TW: Tak jest! Możemy zrobić z tego slogan naszego filmu?  

 

Rozmowa z Tomaszem Wasilewskim i Katarzyną Herman została przeprowadzona podczas 47. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Karlowych Warach.

 

26.10.2012