Witkacy inscenizował życie

Mistyfikacja. Fot. glinka-agency.com
Mistyfikacja. Fot. glinka-agency.com

 

26 marca na ekrany polskich kin wchodzi „Mistyfikacja” w reżyserii Jacka Koprowicza. Z Jerzym Stuhrem, odtwórcą roli Witkacego, rozmawia Jan Bończa-Szabłowski.

– W „Mistyfikacji” Jacka Koprowicza Witkacy – tak jak Presley – okazuje się wiecznie żywy…

– Dla mnie ten filmowy Witkacy żyje przede wszystkim w świadomości kobiety, która go ciągle kocha i nie dociera do niej fakt, że mógłby umrzeć. To jest ten temat wiecznej miłości, ale także stosunek do legend, które są nieśmiertelne. Tak jest z Presleyem, tak jest z Witkacym i wieloma innymi. Witkacy stał się legendą. To nie przypadek, że moi studenci w krakowskiej PWST wybrali sobie na dyplom dwie jego sztuki. Oni chcieli być ciągle w kręgu poetyki wolności, która jest rozpięta między tragizmem a błazeństwem.

 

– Witkacy wielokrotnie dawał sygnały, które mogłyby kwestionować jego śmierć. A jego ekshumacja z udziałem władz okazała się kompromitacją…

– On bardzo chętnie prowadził taką błazeńską grę z ludźmi. Lubił antydatować obrazy, więc ten pochówek, w którym – jak się potem okazało – zamiast niego pochowano kobietę był w jego stylu.

– Witkacy przewija się przez Pana życiorys artystyczny wielokrotnie. Jednym z pierwszych spotkań był przecież słynny musical „Szalona lokomotywa” w Teatrze STU.

– Mogę powiedzieć, że Stanisław Ignacy Witkiewicz właściwie towarzyszył mi od początku drogi artystycznej. Ciągnęło mnie do niego już wtedy, kiedy rozpocząłem studia aktorskie w 1965 roku. Zanim zacząłem być w grupie zakładającej krakowski Teatr STU przewinąłem się przez teatrzyk Uniwersytetu Jagiellońskiego. Pierwszą sztuką, z którą się zetknąłem byli „Pragmatyści”. Tam grałem Kobietona.

– W Witkacym grał Pan zarówno na scenach polskich i zagranicznych. Jak odbierany jest w innych krajach?

– Mam przede wszystkim sporo doświadczeń w pracy ze studentami włoskimi. Nie ukrywam, że było ciężko. Kiedy na dyplom w Perugi wybraliśmy „Matkę” trudno im było zrozumieć ten rodzaj groteski. „Czy mamy to grać jak Strindberga – pytali”. „Trochę jak Strindberga – odpowiadałem – ale też z odrobiną humoru”. Tu rysowała się ta wyjątkowość autora, którą kontynuował potem Gombrowicz, czy Mrożek. Cudzoziemcom trudno zrozumieć, że groteska może być dowcipna, śmieszna, błazeńsko wykrzywiona. W realizacji utworów Witkacego bardzo pomocny okazał się przekład, jakiego dokonał Giovanni Pampiglione. Reżyser i tłumacz świetnie czujący polską literaturę i kulturę. Dużym sukcesem były realizacje „Mątwy” i „Onych”. W „Mątwie” grałem główną rolę. Pampiglione zrealizował ten spektakl w międzynarodowej obsadzie. Grali aktorzy z wielu krajów od Japonii poprzez Włochy i Polskę. Udało się uzyskać taki melanż różnych kultur i stylistyk.

– Zanim pojawiła się filmowa „Mistyfikacja” odbyła się mistyfikacja teatralna czyli dokonana przez Jerzego Grzegorzewskiego inscenizacja „Tak zwanej ludzkości w obłędzie” sztuki zaginionej, z której zachował się jedynie tytuł i data powstania.

– Tej przygody w Starym Teatrze nie zapomnę nigdy. To była próba rekonstrukcji sztuki poprzez Witkiewiczowskie postaci, motywy, obsesje, fragmenty powieści oraz manifesty. Witkacy w najczystszej postaci. Esencja świata szalonego, w którym ludzkość się zatraca gubiąc podstawowe ideały, a jednocześnie drugi odwieczny temat autora, czyli dążenie do bycia artystą i tragedia, gdy się tym artystą być nie może. To był problem granego przeze mnie Bałandaszka, który ma sztukę w sobie, a jednocześnie nie potrafi jej wytworzyć, uzewnętrznić. Kiedy grałem tę postać uświadomiłem sobie iluż takich ludzi spotykamy wokół siebie przez całe życie.

– A co dla Pana, artysty uznanego w Polsce i na świecie, w filozofii Witkacego, jego spojrzeniu na świat jest szczególnie bliskie?

– Pociągała mnie w nim odwaga by pokazać świat w krzywym zwierciadle. Zdeformować go, wykrzywić. Gotowość do eksperymentu na samym sobie. Przecież aktor nic innego przez całe życie nie robi wcielając się w kolejne postacie. Zadaje sobie pytanie, czy bycie w skórze określonego bohatera jest wiarygodne. Dzisiaj taką rolę spełniają też performerzy, którzy też eksperymentują na sobie. Witkacy był takim wielkim performerem. Inscenizował życie. Kiedy przystępuję do jakiegoś twórczego działania mam wrażenie, że też inscenizuję życie.

– Koprowicz mówił, że wybrał Pana bo jego zdaniem ma Pan podobną do Witkacego energię…

– No, może trochę jeszcze mi jej zostało. Kiedy przyglądałem się jego zdjęciom, czytałem listy poczułem, że to była jakaś gigantyczna energia.

– Niezwykła energia towarzyszyła też bohaterowi granemu przez Macieja Stuhra, pewnego utalentowanego aktora młodego pokolenia, z którym czasem ma Pan okazję spotkać się na planie…

– Postacie, które graliśmy w „Mistyfikacji” są kompletnie z różnych światów. Nasze spotkania były właściwie czysto formalne, bo mamy ze sobą tylko jedną scenę. Oczywiście z uwagą obserwowałem, jak Maciek pracuje nad filmem i nie bez satysfakcji stwierdziłem, że jest już w pełni zawodowym aktorem. Zdał dobrze egzamin, miał trudną rolę, musiał ją sobie podzielić w czasie. Zmieniał się fizycznie i psychicznie. To było spore wyzwanie. I mam nadzieję, że widzowie to docenią.

– Patrzy Pan na niego, jako aktora z miłością ojca, czy też stawia mu szczególnie wysokie wymagania, jako niedawny profesor i nauczyciel?


– To zawsze było najtrudniejsze w naszych stosunkach ojcowsko-zawodowych, że nie mogłem i nie mogę wyzbyć się krytycznego spojrzenia. Całe życie pedagogiczne mówiłem co jest niedobrze u studenta, a co dobrze zwykle pomijałem. Sam tak byłem uczony przez profesora Jerzego Jarockiego, że nauczyciel jest po to, by wytykać błędy, a nie chwalić. Ale w relacjach ojcowsko-synowskich to jest trudne, bo dzieci chcą być chwalone. I często bardzo się starają, by na tę pochwałę zasłużyć.

24.03.2010