"Wsiąkanie w naiwną świętość"

Maciej Wojtyszko

Maciej Wojtyszko. Fot. Marcin Kułakowski, PISF

 

Od 27 sierpnia w kinach oglądać będzie można najnowszy film Macieja Wojtyszki „Święty interes”.

 

W swoim najnowszym obrazie reżyser opowiada historię dwóch braci. Leszek i Janek wracają do rodzinnej wsi na pogrzeb dawno niewidzianego ojca. Gdy okazuje się, że zmarły całą ziemię i dom przekazał pewnej fundacji, ich gniew i irytacja sięgają zenitu. Ale oto w stodole znajdują samochód – warszawę M20, auto, które ponoć należało do biskupa Karola Wojtyły…


PISF: Film „Święty interes” zapowiadał się na komedię, a kiedy go obejrzałem miałem wrażenie, że to raczej gorzka diagnoza naszej współczesności…

 

Maciej Wojtyszko: Właściwie o to mi chodziło. Myślę, że zarówno mnie, jak i niektórym scenarzystom doskwiera fakt, że aby określić stan dzisiejszej świadomości Polaków warto przypomnieć dowcip, który pochodzi jeszcze z czasów okupacji. „Posłał Pan Bóg Świętego Piotra na Ziemię by sprawdził, co robią poszczególne nacje. Każda zachowywała się w jakiś określony dla siebie sposób. Przeciwieństwem byli Polacy. Oni nie robili nic. Wówczas Pan Bóg spojrzał ze smutkiem i powiedział Piotrowi: Znowu na mnie liczą.” Myślę, że zbyt łatwo przechodzimy do porządku dziennego nad tym, co dobrego i ważnego spotkało nas w ciągu ostatnich 20 lat. Ten rodzaj gry, którą podejmujemy z losem, z Panem Bogiem czy z rzeczywistością aż się prosił o taką opowieść.

 

Zastosował Pan dość przewrotną obsadę, bo role braci, którzy dostali w spadku papieskie auto grają Piotr Adamczyk i Adam Woronowicz, czyli obaj filmowi święci.

 

– Wiem, że niektórzy będą doszukiwali się w tym jakichś dodatkowych podtekstów. Ale nie jest to niczym nowym. Wiele lat temu obsadziłem w roli Moliera Tadeusza Łomnickiego, wtedy członka Komitetu Centralnego PZPR, a w roli jego żony Halinę Mikołajską, podówczas aktywną działaczkę KOR-u. Teraz wybrałem Piotra i Adama, bo wydawało mi się, że oni wiedzą więcej niż inni aktorzy o tym, jak łatwo się wsiąka w pewną naiwną świętość. Po dobrze zagranych przez Adamczyka i Woronowicza rolach, Jana Pawła II i ks. Jerzego Popieuszki część widowni była przekonana, że obaj odtwórcy powinni porzucić dotychczasowe życie zawodowe, iść do klasztoru, zostać księżmi.

 

Czy nie obawia się Pan, że po tym, co dzieje się wokół Krzyża na Krakowskim Przedmieściu niektórzy pomyślą, że wyśmiewa się pan z ich wiary?

 

– Jeśli pojawią się takie przypuszczenia to zupełnie niesłusznie. To nie jest film ani o papieżu, ani o wsi, ani o polskiej wierze. Nie dotyka stosunku do ludzkiej wiary lecz raczej wspólnej niewiedzy. To jest to, o czym Bułat Okudżawa śpiewał w swojej Modlitwie „jak wszyscy wierzymy w Ciebie nie wiedząc co niesie los”. To chyba troszeczkę jest o tym.

 

Przypomina pan to, co często mówią socjologowie oceniając naszą religijność, że jest powierzchowna

 

– Kiedy żył Papież mówiło się często, że chętnie go słuchamy, ale wcale nie staramy się zrozumieć. Każdy interpretuje jego słowa na własny sposób, tak, jak jemu samemu jest najwygodniej. Że ta obrzędowość jest w nas silniejsza niż duchowość.

 

Niektóre sceny są wręcz prorocze. Bohaterowie modlą się do szczątków samochodu. A film był nakręcony jeszcze przed katastrofą smoleńską, po której ktoś zaproponował by szczątek samolotu umieszczony został w obrazie jasnogórskim.

 

– To rzeczywiście jakaś niesamowita analogia, ale jak pan zauważył film nakręciliśmy wiele miesięcy przed katastrofą. I myślę, że doskonale obrazuje mechanizm działania i postępowania. Ten film ma oczywiście wiele zabawnych scen, ale tak naprawdę bardzo mi zależało, by ludzie po jego obejrzeniu mieli okazję do refleksji, chwili zadumy. By nauczyli się spojrzeć na siebie z dystansem. Żeby zaczęli myśleć i działać, a nie wszystko scedowali na Pana Boga.

 

Rozmawiał Jan Bończa-Szabłowski

23.08.2010