Życie, miłość i muzyka

– Niektórzy widzowie w Polsce zarzucali mi, że wybielam „Solidarność”, która dla wielu zaprzepaściła dziejową szansę, inni zwracają uwagę, że za mało wspominam o tragizmie stanu wojennego – mówi reżyser filmu „Wszystko, co kocham” Jacek Boruch w rozmowie z Janem Bończą-Szabłowskim.


Jacek Borcuch

Jacek Borcuch. Fot. M. Kułakowski, PISF

 

Jak zrodziła się idea filmu „Wszystko, co kocham”?

– Właściwie wszystko zaczęło się od muzyki. W 2007 roku na festiwalu Opener w Gdyni obejrzałem koncert zespołu Beastie Boys. Ta amerykańska grupa przyznała, że znudzona jest ciągłym graniem rap i rapcore i chciałaby wrócić do swych korzeni czyli punk rocka. Publiczność przyjęła to entuzjastycznie, a ja znalazłem w tym występie muzykę, na jakiej się wychowałem. Zacząłem przypominać sobie Brygadę Kryzys, Dezertera, cała muzyczną awangardę. Wróciłem wspomnieniami do swojego podwórka, zespołu „Physical Love”, który zakładałem wraz z kolegami. Pomyślałem, że te wspomnienia tkwią we mnie tak silnie, że warto do nich wrócić. Potem doszły rozmowy z rodzicami o tamtych czasach, stanie wojennym. I tak powstał scenariusz filmu. 

Film zakwalifikował się do konkursu głównego jednego z najważniejszych festiwali kina niezależnego – Sundace Festival w sekcji World Cinema Narrative Competition. Wielu krytyków podkreśla, że pańska opowieść o stanie wojennym, czyli momencie, w którym przerwano wielki karnawał „Solidarności” jest dość niekonwencjonalna, bo pozbawiona dydaktyzmu i martyrologii…

– Niektórzy widzowie w Polsce zarzucali mi, że wybielam „Solidarność”, która dla wielu zaprzepaściła dziejową szansę, inni zwracają uwagę, że za mało wspominam o tragizmie stanu wojennego. Trzeba mieć jednak tę świadomość, że film opowiedziany jest z perspektywy 17-latka, chłopaka, dla którego w tamtym momencie życia najważniejsza jest miłość i muzyka. On ma w nosie politykę. Tą zainteresuje się dopiero za kilka lat, kiedy będzie zdawał na studia. 

W jakim stopniu identyfikuje się pan z głównym bohaterem opowieści, Jankiem?

– W bardzo dużym. Mateusz Kościukiewicz dał mu swoje ciało, ale jednocześnie udało mu się ucieleśnić w tej postaci wiele moich cech. 

Reżyserzy, chcąc przyciągnąć widzów zatrudniają znane postacie serialowe. Pan nie bał się ryzyka i poza Olgą Frycz, znaną z „Weisera” w głównych rolach obsadził właściwie debiutantów…

– W pierwszej wersji myślałem o zatrudnieniu amatorów, grających muzykę. Ale ci nie podołaliby zadaniom aktorskim. Zacząłem więc poszukiwania obsady na pierwszych latach wszystkich szkół teatralnych w Polsce. Patrzyłem, czy potrafią grać na instrumentach i jak śpiewają. Po zakończeniu zdjęć wiem, że to był najlepszy z subiektywnych wyborów.

Musiał mieć pan z nimi dobry kontakt, bo bardzo wiarygodnie przenieśli na ekran emocje poprzedniego pokolenia. 

– Oni mają po 21 lat, więc są prawie dwa razy młodsi ode mnie. Wielomiesięczna praca przy filmie, przygotowania, próby aktorskie, muzyczne dały obu stronom niezwykłe doświadczenie. Ja otrzymałem od nich ogromną dawkę energii, a jednocześnie, – jak sami przyznali – dałem możliwość przeżycia pewnej rewolucji. Oni przecież żyją w czasach wolności. W epoce, w której nie ma właściwie przeciwko czemu się buntować. Może przeciwko powszechnemu pędowi do pieniędzy. Realizując „Wszystko, co kocham” wiedzieliśmy, że robimy film na serio. I wszyscy traktowali to bardzo poważnie, bo mieliśmy poczucie, że tworzymy coś ważnego. 

Akcja filmu osadzona jest nad morzem. To daje tej opowieści o „czasie wypełnionym po brzegi nadzieją i marzeniami” sporą dawkę poezji… 

– Ja wprawdzie wychowałem się 70 km od Bałtyku, ale czułem się zawsze chłopakiem znad morza. Tam miałem bliską rodzinę ze strony rodziców, tam spędzałem każde wakacje i ferie i zawsze lubię tam powracać. To, że akcja „Wszystko, co kocham” dzieje się nad morzem jest symboliczne i znamienne także dlatego, że ruch „Solidarności” narodził się na Wybrzeżu. 

Coraz rzadziej wraca pan do aktorstwa. W czym zobaczymy pana w najbliższym czasie?

– Ten zawód właściwie już porzuciłem. Czasem uprawiam go ze względów czysto towarzyskich. 

Porzucił pan? Mimo sukcesie „Długu”, w którym zagrał pan jedną z głównych ról…

– Z tego sukcesu poza kilkoma wyjątkami nie wynikały żadne ważne propozycje aktorskie. Na te, które otrzymywałem szkoda mi było czasu. Wolę skupiać się na pisaniu i reżyserii. Choć podobno nigdy nie należy mówić nigdy.  

Nad czym pan teraz pracuje?

– Projekt jest na etapie bardzo wstępnym, więc szczegółów nie mogę zdradzać. Wiem, że będzie to historia współczesna, bardzo dramatyczna i opowiedziana w sposób prosty i hiperrealistyczny.  

Jako reżyser lubi pan powracać do wspomnień. W stylistyce lat 70. zrealizował pan debiutancki „Kallafiorr”, w „Tulipanach” przywrócił pan kinu Małgorzatę Braunek, Tadeusza Plucińskiego i Zygmunta Malanowicza…

–  Kiedy spojrzy się na te trzy filmy, to tworzą one język dość rozpoznawalny. Można się doszukać w nich pewnej melancholii. Wiem, że przeszłość jest nie do odzyskania. W żaden sposób. Ale właśnie dlatego bardzo mnie pociąga. Wrócić do niej nie można, ale można nakręcić o niej film. Staram się, żeby to co robię, pozwalało mi być w zgodzie z sobą samym. Taką chyba mam naturę. Po prostu.

 

11.01.2010

Galerie zdjęć